Nasz powrót z Wiednia do Warszawy mógłby trwać niewiele ponad 6 godzin. Pociąg na tej trasie nie zabiera jednak rowerów, dlatego musimy najpierw pojechać pociągiem z Wiednia do Pragi i dopiero z Pragi do Warszawy. Nocleg w Pradze jest nieunikniony, bo wśród 3-ech ekspresów jadących do Warszawy tylko poranny zabiera rowery. Wszyscy, którym to wyjaśniamy łapią się za głowę dziwiąc się, że chcemy się tak męczyć. Z jednej strony pewnie wolelibyśmy mieć bezpośrednie połączenia. Dodatkowa podróż pociągiem niezależnie od tego, że wiąże się z pewnymi trudnościami, jest jednak dla nas źródłem dodatkowych wrażeń i przygód. Eurocity Smetana odjeżdża ze stacji Wiedeń Meidling o 14:32. Dosyć blisko stacji jest pałac Habsburgów - Schönbrun. Po spakowaniu wszystkiego jedziemy w kierunku pałacu. Porządki w sakwach, minipranie i czyszczenie namiotu przed odjazdem z campingu zajmuje nam trochę czasu. Do ogrodów pałacowych docieramy więc dopiero około 12:30. Czasu wystarcza jedynie na spacer po ogrodach i kilka zdjęć. Przy bramie wejściowej jest dobrze zaopatrzony sklep z kulkami czekoladowymi Mozart Kügeln. Realizujemy zaplanowane zakupy i ruszamy w kierunku dworca. W markecie robimy jeszcze zakupy prowiantu na drogę. Austriacki konduktor nie potrafi uruchomić mechanizmu otwierania drzwi bagażowych. Musimy niestety wtaszczyć rowery przez normalne drzwi. Podróż upływa bardzo dobrze. Mamy jedzenie, picie i w wagonie jest przyjemny chłód. Całą drogę czytamy książki (Ojciec PRL i Dzienniki rowerowe). Punktualnie o 19:21 wjeżdżamy na znaną nam już stację Praha Hlavni Nadrażi. Czeski konduktor nie tylko poradził sobie z drzwiami, ale jeszcze pomaga nam wynieść rower. Potem w pomarańczowym świetle zachodzącego słońca pedałujemy w stronę hotelu. Praga jakby zyskuje w tym oświetleniu. Kierowcy trochę na nas trąbią, ale nie przejmujemy się tylko zmierzamy w kierunku znanych nam już ulic. Rzymska, Brukselska, Venzigowa potem Sokolską w lewo i już jesteśmy pod hotelem, w którym nocowaliśmy w maju rok temu. Wiedzieli, że jesteśmy rowerzystami i przygotowali dla nas miejsce w schowku bagażowym na rowery. Hotelowy ni to odźwierny, ni to ochroniarz kategorycznie domaga się byśmy ani na chwilę nie zostawiali rowerów na ulicy. Straszy złodziejami. No dobra, schowamy rowery chociaż mamy jeszcze w planach pojechać na stare miasto. Jak wychodzimy, jest już ciemno. Do starego miasta jedziemy cały czas w dół. Mijamy Vaclawskie Namesti. Rzeka turystów zalewa uliczki. Bardzo ciepło, zupełnie jak w śródziemnomorskim mieście. Jemy bardzo dobre lody i docieramy na most Karola. Na horyzoncie błyska burza. Trochę błądzimy w staromiejskim labiryncie, ale w końcu ulicą Szczepańską i Lipową dojeżdżamy do ruchliwej Sokolskiej. Trudno spać bo okna mamy na hałaśliwą ulicę. Późno w nocy nadciąga burza z ulewnym deszczem.
niedziela, 4 sierpnia 2013
sobota, 3 sierpnia 2013
Rowery jak tramwaje
Okazuje się, że z campingu do centrum Wiednia jest dosyć daleko. Wahamy sie czy kupić dobowe bilety na komunikację czy wykorzystać to, że mamy ze sobą rowery. Ostatecznie zdejmujemy cały bagaż i chowamy w namiocie. Zabieramy po jednej małej sakwie. Pojedziemy do miasta rowerami. Bierzemy ze sobą picie i na wszelki wypadek rzeczy basenowe by przetrwać upał. Na camping zamierzamy wrócić dopiero wieczorem. Okolica campingu przypomina trochę podwarszawski Anin, albo Podkowę Leśną. Zjeżdżamy Hütelbergerstraße w dół. Mijamy spore wille z przeszklonymi werandami. Potem skręcamy w lewo i czeka nas około 10-cio kilometrowy rajd w kierunku centrum. W Wiedniu jest bardzo dużo tramwajów. Tory są prawie na każdej ulicy. Normalną rzeczą jest, że rowerzyści jeżdżą środkiem wpuszczonych w betonową nawierzchnię torów. I my poruszamy się coraz pewniej. Uważamy by przednie koło nie wpadło w szynę. Jedziemy Linzer Strasse do samego Westbanhoff. Wjeżdżamy na kładkę nad torami. Prawie wszystkie wagony są w austrii czerwone. Musimy zawrócić z kładki, bo z drugiej strony są tylko schody. Dojeżdżamy do Mariahilfer Strasse. Mnóstwo sklepów. Zaglądamy do dwóch sklepów z butami. W tym do sklepu camper. Bez rewelacji. Chyba ostatnio bardziej ciekawią nas sklepy ze sprzętem turystycznym, ale takich w pobliżu nie widać. Skręcamy w prawo od hałaśliwej Mariahilfer Strasse. Nazwy ulic na naszym planie są maleńkie. Musimy co chwilę przystawać by sprawdzić gdzie jesteśmy. Dojeżdżamy do pałacu Belvedere. Wielki gmach z ogrodem, w środku galeria obrazów. Nas intetesuje tylko tutejszy hit czyli Gustav Klimt. Hasło reklamowe na folderach turystycznych głosi: Don't leave Vienna without a kiss- czyli bez pocałunku nie opuszczaj Wiednia. Chodzi tu o obraz Pocałunek Klimta dziś ikonę popkultury taką jak Słoneczniki Van Gogha, albo Monalisa. Ruszamy na drugie piętro. Obraz wisi w czarnej sali. Ma wymiary mniej więcej 2 na 2 metry. W sąsiednich salach impresjoniści, Edward Munch, Egon Schiele i inni. Plusem odwiedzenia galerii jest to, że panuje tu przyjemny chłód. Zastanawiamy się co robić dalej. Wyruszamy w kierunku domu Hudertwassera, austriackiego współczesnego artysty, który przekształca różne obiekty architektoniczne "oblepiając" je kolorową glazurą, metalem itd. Nie był to najlepszy pomysł by tam jechać. Na miejscu mnóstwo turystów a sam obiekt nie robi wrażenia. Poza tym dopadło nas zmęczenie. Odjeżdżamy w kierunku starego miasta. Wchodzimy do katedry św.Stefana. Zbliża się 17-sta, ale dajemy radę obejrzeć jeszcze dwie wystawy w dużej galerii fundacji Albertina. Pierwsza z nich to obrazy współczesne z prywatnej kolekckji "Od Moneta do Picassa". Druga nieplanowana, robi dużo większe, wręcz szokujące wrażenie. Współczesny artysta o nazwisku Humelwein maluje hipperrealistyczne, wyglądające jak zdjęcia obrazy. Na większości z nich blada, jasnowłosa dziewczynka pochlapana krwią. Po wyjściu z galerii obserwujemy uliczną demonstrację, chyba w sprawie wolnego Kurdystanu. Wracamy jeszcze pod katedrę gdzie kupujemy czekoladki i jemy lody. Tuż przed zamknięciem sklepu robimy zakupy kolacyjno-śniadaniowe. Potem długo, długo jedziemy w kierunku campingu torami tramwajowymi. Przy kolacji, przy campingowym stole siedzą obok nas młodzi francuzi. Pozostaje nam już tylko przespać ostatnią noc pod namiotem. Jutro wsiadamy do ekspresu Smetana jadącego do Pragi.
piątek, 2 sierpnia 2013
Po lince do Wiednia
Po wyruszeniu z campingu wracamy się około kilometr do muzeum malarstwa Egona Schiele. Artysta zmarły w wieku 28-śmiu lat zdążył stworzyć 3000 prac. Tutaj jest ich niewielka część. Dużo uwagi poświęcono okresowi jego dzieciństwa. Wystawiony jest zbiór zabawek z początku minionego wieku. Naszą uwagę zwraca rodzaj gry będącej miniaturową górką z saneczkami. W sklepiku muzealnym rozpatrujemy zakup nakręcanej blaszanej żaby, ale w końcu odpuszczamy. Wyruszyliśmy dziś dosyć wcześnie, jak wychodzimy z muzeum jest koło 11-stej. Czeka nas ostatni odcinek jazdy brzegiem Dunaju. Kilkanaście kilometrów przed Wiedniem skręcamy do Klosterneuburga i zwiedzamy kolejny wielki klasztor i pałac. Przy wejściu dostajemy elektroniczne przewodniki audio ze słuchawkami w języku polskim. Dosyć fajne jest to, że po pałacowych wnętrzach chodzimy praktycznje sami. Zaglądamy jeszcze do skarbca, a potem idziemy na eis caffe i ciastka do cukierni przy rynku. Na horyzoncie widać już Wiedeń. Dłuższą chwilę jedziemy pod wielkimi wiaduktami krzyżujących się autostrad. Mamy kilka planów miasta, ale żaden nie ma zaznaczonego campingu. Mamy tylko adres i wydruk z informacji turystycznej. Chcemy ominąć centrum. Wypatrujemy drogowskazu na Westbanhoff. Właśnie mieliśmy skręcać, aż tu nagle pęka linka od przerzutki. Co prawda nie tak nagle, bo od pewnego już czasu była luźna co sugerowało jej bliski kres. Mamy zapasową. Końcówka starej linki utkwiła jednak wewnątrz klamkomanetki, w taki sposób, że nie ma jak jej wyciągnąć. Jakieś 300 m za nami jest sklep rowerowy i warsztat. Udaje się tam rozwiązać problem, ale kosztuje to 18 euro. Najważniejsze, że możemy jechać dalej. Zapytana o drogę rowerzystka poświęca sporo czasu by dokładnie wyjaśnić jak mamy jechać. Ruch bardzo duży. Staramy się jechać trasą rowerową. Dookoła tramwaje, autobusy i dużo pędzących rowerów. Mamy skręcić zaraz za Tülimgasse. To kilkanaście przecznic stąd. Długo jedziemy ulicą ze słońcem świecącym prosto w oczy. Docieramy w końcu na camping. Jest prawie 20-sta. Jest tu też małżeństwo polako-francuzów, których spotkaliśmy w Krems. Po kolacji czytamy jeszcze Dzienniki rowerowe Davida Byrne`a i Ojca PRL. Jutro w planach eksploracja Wiednia.
czwartek, 1 sierpnia 2013
Bilety i elektrownia
wtorek, 30 lipca 2013
Melk i morele
Odjeżdżamy dziś bardzo późno bo dopiero koło 12-stej. Musimy jeszcze wymienić dętkę. Na szczęście pozostałe koła okej. Opony antyprzebiciowe zdają na razie egzamin. Ponad miastem Melk góruje klasztor benedyktynów. To wielki barokowy pałac z ogrodem. Dzięki legitymacjom dziennikarskim udaje nam się uniknąć zapłacenia 9,50 euro od osoby. W środku nowoczesna ekspozycja z projekcjami multimedialnymi. Dowiadujemy się co nieco o samym zakonie benedyktynów jak i o historii klasztoru w Melk. Wnętrze kościoła wyłożone czerwonym marmurem i pełne złotych posągów. Nie brakuje też stałego tu punktu programu czyli gabloty wystrojonym z kościotrupem. Oryginalny jest pawilon w ogrodzie. Jego wnętrze pokryto freskami przedstawiającymi egzotyczne zwierzęta. Kopie niektórych z nich zostały wycięte i umieszczone w na trawie. Dosyć podoba nam się żółw, więc robimy zdjęcie. Cały klasztor powyżej oczekiwań i wart odwiedzenia! Nieciekawe informacje uzyskujemy na dworcu kolejowym. Bilet z Wiednia może być droższy niż przypuszczaliśmy. Już po 16-stej a jeszcze chcemy przejechać ponad 30 kilometrów. Znowu trzeba wyregulować przedni hamulec. Droga zaczęła się od podjazdu ale potem było już bardzo dobrze. Mijamy ruiny zamków stojące na skałach, przejeżdżamy przez morelowe sady i winnice. Po przejechaniu przez most docieramy do Krems. Do Wiednia zostało 85 kilometrów.
Morderstwo nad tęczowym Dunajem
Nic nie pomogły błagania o litość i stawanie na tylnych łapkach. Mysz została unicestwiona przez kota, który potem ją porzucił na podwórku. Zasmuceni widokiem mysiego trupka odjeżdżamy. Na pocieszenie mamy dziś chmury. W tym rejonie dolina Dunaju znowu staje się wąska, a skaliste brzegi piętrzą się wysoko w górę. Szybko pochłaniamy kilometry, korzystając z dobrych warunków jazdy (cień i wiatr w plecy). Na stoliku przy ścieżce robimy przerwę obiadową. Ravioli z nadzieniem warzywnym, połączone z sosem pomidorowym z torebki okazują się fatalne. Sporą część wywalamy do śmietnika. Przy wjeździe do miejscowości Ybbs korzystamy z informacji turystycznej. Na naszej mapie nie był oznaczony camping w Wiedniu. Dostaliśmy na kartce wydruk z instrukcją jak tam dojechać. Przyda się już za trzy dni. Fahrraden museum - czyli muzeum rowerów okazuje się ciekawsze niż się spodziewaliśmy. Można tu nawet osobiście wdrapać się na ponad 100-letni bicykl z wielkim przednim kołem, co oczywiście czynimy. Potem siedzimy jeszcze na leżakach na środku urokliwego ryneczku z ratuszem. Wstępujemy do cukierni na ciastko i szybko uciekamy, bo goni nas czarna chmura. Zupełnie jak rok temu w Kopenhadze. Słychać pomruki i mocno wieje, chyba za chwilę lunie. Mijamy zamknięty niestety już pomarańczowy dom malarza ekspresjonistycznego Oskara Kokoshki. Zaczyna padać. Zakładamy peleryny. Pokropiło jednak tylko troszeczkę i zaraz wyjrzało słońce. Z tęczą na niebie wjeżdżamy do Melk i zostajemy na "takim sobie" campingu, który był zalany w czasie czerwcowej powodzi. Usypia nas deszcz.
Spaleni nie tylko słońcem
Enns uważane jest za najstarsze, austriackie miasto, bo ma ponad 800 lat. Docieramy tu po wczesnej pobudce. Wchodzimy na stojącą na środku rynku wieżę zegarową. Idąc po schodach, mijamy lampki ostrzegające, że zbliża się pora bicia dzwonu. Wtedy lepiej nie być w pobliżu, aby nie ogłuchnąć. Z wieży widzimy gotycki (tym razem naprawdę średniowieczny) kościół. Kiedy tam podjeżdżamy, okazuje się, że trwa msza. Przypomina katolicką, ale pewności nie ma. Oglądamy nekrologii z kolorowymi zdjęciami zmarłych. Na osobnej - tablicy galeria dzieci. Też z datami śmierci. Enns szczyci się dowodami na to, że chrześcijaństwo jest tu obecne przez 1700 lat. Pozostałości wczesnochrześcijańskiej świątyni z II-go wieku, oglądamy w bazylice. W poszukiwaniu toalety trafiamy do nowoczesnego domu pogrzebowego i krematorium. W gablotce podziękowania ze zdjęciami zmarłych za przybycie na ceremonię pogrzebową. Wyglądają jakby były wydrukowane zapobiegliwie przed śmiercią. Na przygotowanie takich bilecików nie mieli szans więźniowie, oddalonego o 7 kilometrów stąd obozu koncentracyjnego Mathausen. Uśmiercono tam ponad 120 tysięcy ludzi. Kobieta pod więżą zegarową w Enns, próbuje nam powiedzieć, że obozy na terenie Austrii to sytuacja analogiczna do Polski. Przypominamy jej o zjednoczeniu Austrii z Hitlerem, i podkreślamy nieadekwatność porównania. Nic się nie zmieniło w sprawie upałów. Spędzamy ponad 5 godzin na dużym basenie. Dopiero wieczorem przemierzamy zaplanowany odcinek. Okazuje się, że oznakowany na mapie camping to domek, w którym mieszka starsze małżeństwo z białym kotem. Nie ma nikogo poza nami. Rozbijamy namiot obok stodoły i układamy się do snu. Mamy nadzieję, że gospodarze nas nie zjedzą.
Salewa
Salewa to marka nowej karimaty, ktora kupilismy dzis w Linz. Samopompujaca sie. Mieciutka. Premiere miala w Parkbad czyli na basenie w Linz. Dzis temperatura byla tropikalna. Na szczescie poprzedniego wieczoru dobrze rozplanowalismy ten dzien. Celem jest Linz, do ktorego mamy okolo 15 km i tam zamierzamy przekoczowac do wieczora. Po drodze w kompletnym żarze zrobilismy male zakupy spozywcze na stacji benzynowej i przede wszystkim schlodzilismy sie energy drinkiem oraz mrozona kawa. Tym razem taka gotowa z puszki, za prawie 2 eur. W Kirchhofen, malym przytulnym miasteczku cos takiego kosztowalo 0.75 eur. Droga do Linz po opuszczeniu campingu az do promu byla latwa i mimo upalu, chlodna. Wiodla przez las. Po lewej stronie mielismy rzeke z cyplo plazami. Gdzies nieopodal odbywaly sie zawody, moze kajakarskie, bo wyraznie slychac bylo dopingowanie zawodnikom. Na prom dlugo nie czekalismy. Przeplynelismy tez blyskawicznie, majac widok na zamek na wzgorzu miasteczka, w ktorym sie znalezlismy na ok. 260 kilometrze naszego pedalowania. Droga od promu byla ciezka. Bez cienia ani tym bardziej chlodu od Dunaju. Gdy dojechalismy do Linz obejrzelismy katedre i 3 inne koscioly. W tym jeden ukonczony w 1906 r., a udajacy katedre gotycka. Znalezlismy skrzynke pocztowa. Sfotografowalismy tez tramwaj. I przejechawszy przez sobotnio opustoszale ulice Linzu wyladowalismy na basenie z lodowata woda. Dalsza droga, mimo ze o 18:30 termometr wskazywal 44 stopnie, byla juz z chlodzaca bryza od Dunaju. Po przejechaniu w takich warunkach 20 km znalezlismy sie na campingu Au-See. Jest tu duze jezioro, nad ktorym moze przetrzymamy jutro te afrykanskie temperatury. W kazdym razie najwazniejsze, ze noc bedzie juz na mieciutenkiej karimacie.
Wężowaty Dunaj
Rano na campingu widzieliśmy malutkiego węża. W sumie nie był bardzo obrzydliwy. W pierwszej chwili myśleliśmy nawet, że to jaszczurka. Z przewodnika wiemy, że w tutejszych lasach jest dużo gatunków zwierząt lubiących ciepło. Wahamy się czy nie zostać na chwilę na campingu, bo jest tutaj niewielki basen. W końcu zdecydowaliśmy, że jedziemy - mimo słońca, które ani myśli odpuścić. Na szczęście droga prowadzi cały czas w głębokim cieniu i jest chłodno. Dunaj cały czas wije się między górami. Kilka razy przejeżdżamy obok granitowych ścian. Na rzece co jakiś czas przepływa motorówka albo statek. Sporo innych rowerzystów, w większości na rowerach wyścigowych i elektrycznych. My też jedziemy całkiem szybko. Zatrzymujemy się w barze przed Aschau. Zamawiamy wielką mrożoną kawę i lemoniadę. Na trasie mijamy drugiego dziś węża! Gad próbował przepełznąć przez ścieżkę rowerową. Potem przez jakieś 10 kilometrów jedziemy prostą drogą mijając grupki wędkarzy. Docieramy na mini camping i rozbijamy namiot w cieniu jabłoni. Robimy jeszcze ręczne pranie i kupujemy piwo małe i duże. Jutro około południa dojedziemy do Linz. Pora spać.
piątek, 26 lipca 2013
Motocyklowa stopka
Nocny deszcz nie zmienił pogody. Chociaż rano snuła sie mgla, to bylo bardzo cieplo. Słońce postanowilo dać nam trochę wytchnienia. W nadziei na zelżenie upalu, znowu nie wyjechalismy raniutko. Od kilku dni planujemy jazdę od rana do okolo 11-tej i potem druga rundę od okolo 18 do 20:30. Niektore campingi czynne sa bowiem do 21-szej jedynie. Dzis wygrawszy wyścig zwijania ekwipunku z rozlożonymi obok nas Francuzami i Wlochami wyruszylismy o 11 i już w pelnym sloncu. Po drodze nie odpuscilismy, ani Lidla, ani drogerii dm, ani ogrodniczego sklepu BayWa, w ktorym umyliśmy truskawki w toalecie. Kupiliśmy też podwójna stopke do roweru. Dzięki niej rower będzie stał stabilnie, nawet obładowany sakwami. O takiej w Warszawie mozna jedynie pomarzyc. Nie wiadomo czemu nasze sklepy ich nie mają? Gorąco, więc nie odmawiamy sobie napotkanego basenu. Gotowe danie couscous i ravioli ze szpinakiem gotujemy na stolikach przy elektrowni wodnej. Po uporaniu się z awarią hamulca, gonimy węgrów, którzy zapomnieli zabrać plecak. Przekraczamy niewidzialną granicę i docieramy do Schlögen, miejsca gdzie Dunaj zakręca o 180°, i płynie z powrotem. Słońce schowało się już za górami. W dole migoczą swiatła wielkich hotelowych statków cicho sunących po rzece. Rozbiliśmy już namiot i nurkujemy do śpiworów.
Hurra chmury
Z samego rana uradował nas widok chmur. Jest nadzieja, że odpoczniemy dziś od palącego słońca. Noc była dość hałaśliwa. Nasz camping usytuowany jest w porcie motorówek, tuż obok mostu, po którym całą noc jeździły samochody. Z drugiej strony jest malutkie lotnisko samolotów turystycznych, no ale samoloty zaczęły latać dopiero rano i w zasadzie lądowały bezgłośnie. Po drodze do Passau, zaliczamy tradycyjny już punkt dnia czyli supermarket. Tym razem poza napojami kupujemy klej do sklejenia okularów. Chmury w międzyczasie się rozstąpiły i znowu czeka nas jazda w palącym słońcu. Brak też w pobliżu lekarstwa na na nasz trwający od przedwczoraj basenoholizm. Droga na szczęście dobra, sporo długich zjazdów, jedziemy też często nad samą wodą. Passau to spore miasto. Ukrywamy się przed upałem w centrum handlowym. Kupujemy bluzkę z kotem okularnikiem w h&m i jemy makaron w barze. Zaglądamy do sklepiku, z misiami-żelkami. Mają tu ich ponad 100 rodzajów. Wchodzimy do wielkiej katedry, słynnej m.in. z największych (chyba) na świecie organów. Decydujemy się zostać na campingu w Passau. Mijamy most, z którego jest bajkowy wręcz widok na skaliste brzegi Dunaju. Tym razem nasz camping jest w zasadzie tylko dla rowerzystów. Kilkadziesiąt namiotów, w tym grupa pedałująca z Paryża do Stambułu. Nagle pojawia się ciemna chmura. Wybuchła panika, bo chyba nikt nie spodziewał się deszczu. Inni naciągają tropiki, i my rozbijamy się w popłochu. Nie było czasu na spokojne zjedzenie zupy. Pomaga nam sąsiadka trzymając maszty, ktoś przybiega i chce pożyczyć nam młotek do wbijania szpilek. Zerwał się silny wiatr i namiot prawie nam odleciał! Wszystko zdążyliśmy schować zanim zaczęło padać i nawet w czasie ostrej burzy zrobiliśmy pranie w pralce i wysuszyliśmy w suszarce. A teraz pojdziemy już spać.
Kot i kościotrupy
Spaliśmy na śmiesznym campingu. Nasz namiot stoi obok nietypowego malowidła na bocznej ścianie garażu. Obraz przedstawia niebo z obłokami, które układają się ni to w psa ni to w owcę. Są też inne stworki. Śniadanie jemy na drewnianym stole należącym do kogoś, kto ma tu na stałe zaparkowaną przyczepę campingową. Gospodarzy jednak nie ma. Nad stołem wisi sznur lampek w kszałcie misiów. Korzystamy też z rozkładanego łóżko-leżaka, mocno przykurzonego pyłem z trwającej za ogrodzeniem budowy. Szwenda się też tutaj bezogonowy czarny kot. Wyruszamy. W Deggendorfie jemy lody na rynku. Upał nie odpuszcza. Znowu myślimy by ratować się zanurzeniem w wodzie. Na mapie mamy oznaczone kąpielisko. Dojeżdżamy tam i zażywamy kąpieli, ale spokoju nie dają nam złośliwe gzy. Jedziemy dalej. Docieramy do opactwa benedyktynów. W środku barokowego wnętrza, w nawach bocznych umieszczono przezroczyste gabloty z nieboszczykami. Ubrani są w strojne szaty wyszywane szlachetnymi kamieniami. Nawet oczodoły czaszek inkrustowano kamieniami. Przeprawiamy się na drugą stronę Dunaju niedużym stateczkiem-promem. Ostry gorąc więc znowu przydałby się basen. Zanim do niego dotrzemy opadniemy jeszcze z sił pod mostem. Na szczęście tutaj jest cień. Wiarę w życie przywraca mrożona kawa i sprite w cukierni, która jest tuż obok basenu. Po 17:00 wstęp na basen tylko 1-dno euro! Włazimy do wody. Wieża zegarowa dzwoni już na siódmą, więc jedziemy na camping do Vilshofen i tam zostajemy.
Aqua therme i owce
W przewodniku wyczytaliśmy, że w Straubingu jest basen. Ochłoda by się przydała, bo od samego rana upał niemiłosierny. Dziś mamy do przejechania nieco krótszy dystans, więc wymęczeni wczorajszym słońcem - dziś planujemy jechać dopiero późnym popołudniem. Po wymeldowanii się z campingu, jedziemy do supermatketu Aldi, gdzie robimy śniadaniowe zakupy. Znajdujemy zacienioną ławkę i ucztujemy nad brzegiem Dunaju. Droga na basen prowadzi przez starówkę. Jej centralny punkt stanowi podłóżny plac z wysoką wieżą z zegarem na środku. Niestety ceglany kościół św. Jakuba, z obrazem Albrechta Dürera jest zamknięty. W sumie nie jesteśmy jakoś szczególnie spragnieni oglądania dzieł średniowiecznych mistrzów. Bardziej zależy nam na zaspokojeniu przyziemnych potrzeb. Kupujemy gaz do kuchenki i docieramy na basen. To odkryty aquapark, z basenami, biczami wodnymi i zjeżdżalniami. Leżymy na kafelkach, podmywa nas woda i jest bardzo dobrze. Potem testujemy zjeżdżalnię i jemy arbuza na trawniku. Wyruszamy około 17 stej. Słońce jest niżej i da się żyć. Po drodze napotykamy stado owiec. Tuż przed zachodem docieramy do Deggendorfu i na koniec szykujemy solidną kolację w świetle pełni księżyca i naszej latarenki.
Nie odpuszczamy Walhalli
Dzień zaczynamy od wystawnego sniadania. Siedzimy pod parasolem w kawiarni niedaleko starego miasta. Zbliza sie 11-sta i w całej Ratyzbonie rozdzwoniły się kościoły. Zamówiliśmy dwa zestawy śniadaniowe jeden wegetariański i jeden "normalny". Wszystko jest bardzo świeże. Po jedzeniu wyruszamy na przejażdżkę ulicami starego miasta. Sekretnym wejściem, od zaplecza udaje nam się wejść do katedry gdzie właśnie kończy się msza. To kościół katolicki, ale komunię rozdają nie tylko księża, ale też siostra zakonna. Ratyzbona jest miastem, pamiętającym czasy rzymskie. Przystajemy na chwilę przy bramie pretoriańskiej zbudowanej w 175 r. Na bruku trochę nas trzęsie, ale kluczymy jeszcze uliczkami w stronę rynku. Jest niedziela i sklepy w większości pozamykane, na szczęście nie wszystkie. Zaopatrujemy się w zapas wody. Brakuje nam też czapki, więc wybieramy jedną w sklepie z pamiątkami. Wracamy na szlak rowerowy. Po około 10-ciu kilometrach dojeżdżamy do wzgórza, na którym wzniesiono w XlX w. mauzoleum sławnych niemców-Walhallę. Długo wahamy się czy możemy sobie pozwolić na wdrapanie się tam. Obawiamy się że nie zdążymy dotrzeć na camping. Przed nami jeszcze prawie 50 km a już jest 16:30. Jednak wchodzimy na górę. Walhalla wygląda identycznie jak partenon na greckim akropolu. Pomimo, że liczy sobie niespełna 200 lat zamiast 2000, to robi wrażenie. Bardzo fajny jest widok na wijący się w dole Dunaj. W cieniu marmurowych kolumn, robimy zdjęcia, które bez trudu mogą udawać obrazki z czasów antycznych. Ścieżką przez las wracamy do rowerów. Jest bardzo ciepło i słońce męczy. Pędzimy przez pola kukurydzy, mijamy kolejne osady. Pod wielkim namiotem odbywa się bawarski festyn. Przy dźwiękach instrumentów dętych i jodłujących przyśpiewek goście piją piwo. Przed nami jeszcze daleka droga więc nie ma mowy o postoju. Pola nie mają końca. Wyczerpani kładziemy się na ziemi pod kościołem. Całe szczęście, że mamy co pić! Wreszcie docieramy na camping w Straubing. Z braku innego prowiantu zadowalamy się wiśniową "Słodką chwilą" i kanapką jeszcze z Warszawy. Rozbijamy pierwszy raz podczas tej wyprawy namiot i idziemy spać.
sobota, 20 lipca 2013
W wagonie rowerowym
Wstaliśmy o 6 rano, by spokojnie zorganizować się do wyruszenia na pociąg o 8:15. W drodze na dworzec mieliśmy jeszcze mikro spotkanie z rodzicami. Czekali na nas na przystanku pod hotelem Hyatt. Pomachali nam na pożegnanie. Na dworzec dojechaliśmy sprawnie, mając 15 minutowy zapas czasu. IC 110 Varsovia przyjechał na czas i odjechał punktualnie. Niepotrzebnie martwiliśmy się, jak poradzimy sobie z zapakowaniem rowerów i całego ekwipunku do pociągu. Okazało się, że nasz wagon ma szerokie przesuwane drzwi otwierające się automatycznie. Swobodnie weszliśmy z rowerami, nawet nie zdejmując sakw. Na peron również wjazd był komfortowy. Wielką windą bezpośrednio na peron 3, z którego, z toru 2 odjechaliśmy wygodnie ulokowani w wagonie numer 350. Przez 4h15 min dojechaliśmy do Zebrzydowic. Kierownik pociągu poinformował, że mamy nadwyżkę czasową, choć w Katowicach było 5 minutowe opóźnienie. Tam też wysiadł chłopak, który towarzyszył nam od dworca centralnego. Opowiedział, że z Katowic jedzie na wyprawę rowerową na Korsykę. Miał górski rower, wielkie płaskie koło czyli namiot i dużą torbę. No, ale cały jego ekwipunek podczas rajdu ma być wieziony zorganizowanym transportem. Do przejechania będzie miał dystans podobny do naszego, który zamierza pokonać w 10 dni. Do Pragi przyjechalismy punktualnie. Pomimo długiej kolejki do kasy, udało się kupić bilety 15 minut przed odjazdem pociągu. Okazało się, że ekspres Albert Einstein odjeżdża z peronu 2-go, tego samego, na którym wysiedliśmy z pociągu z warszawy. Tym razem nie ma jednak specjalnego wagonu i musimy zdjąć sakwy,aby zmieścić rowery w drzwiach. Już z pociągu wysyłamy sms do Paryża, aby odwołać rezereację hotelu w Pradze która została zrobiona na wypadek gdybyśmy nie zdążyli na Alberta Einsteina. Pociąg już nie jest taki wygodny. W środku jest bardzo duszno. Mamy dwóch współpasażerów. Aby dać odpocząć stopom, zdejmujemy buty. Nasi towarzysze podróży postanowili zrobić to samo i w przedziale trudno jest wytrzymać. Za oknami falują porośnięte lasem pagórki. Właśnie minęliśmy słynne z browaru Pilzno. Próbujemy z okna zrobić zdjęcie pięknego, zabytkowego budynku dworca. Na granicy czesko niemieckiej wysiada bardzo dużo osób i do samego Regensburga jedziemy w przedziale sami. Ciasteczka w kształcie misiów, stanowiące darmowy poczęstunek, zostają skonsumowane. Mamy ze sobą nadmuchiwane poduszki. Pomarańczowe słońce powoli chowa się za horyzontem. Wyciągamy się na siedzeniach i drzemiemy. Tak jak było zaplanowane o 21:30 wjezdzamy na stację w Regensburgu. Ruszamy w kierunku starego miasta. Na ulicy Maksymiliana siadamy w tureckim barze i jemy dwa falafle na kolacje. Ulica niezbyt ciekawa, czy to ma być to stare miasto, o którym wiemy z przewodnika, że jest wpisane na listę dziedzictwa kulturowego Unesco? Nie, prawdziwe stare miasto będzie dopiero kilkaset metrów stąd. Przejeżdżamy pod wielką katedrą, która oświetlona robi spore wrażenie. Na jej stopniach siedzą ludzie, wokoło panuje gwar. Dużo turystów, ale jest fajnie. Jedziemy kamiennym mostem zbudowanym w XII wieku. Skręcamy do parku. Życie ratuje nam latarka czołowa zamocowana na głowie. Gdyby nie ona z pewnością zgubilibyśmy się w ciemnościach. Dzięki niej mamy nie tylko oświetloną mapę, ale i dodatkowy reflektor. Trasa jest świetnie oznakowana, ale kiedy wjeżdżamy do lasu jest kompletnie czarno. W czeluściach pedałujemy kilka kilometrów nad Dunajem. Towarzyszy nam rechot żab. Wreszcie decydujemy się skręcić w bok od rzeki w miejscu gdzie z oddali widzieliśmy świecące oczy kota. Kluczymy uliczkami wsród uśpionych willi. Pytamy napotkanych ludzi o drogę. Już niedaleko. Mamy nocleg w wielkim, jak się okazuje samoobsługowym motelu. Nie ma żadnego personelu. Przy pomocy specjalnego terminalu samoobsługowego wstukujemy nazwisko i płacimy za pokój nr 39. Zamiast kluczy maszyna wypluwa wydrukowany kod na karteczce. Rowery przypinamy łańcuchem na zewnątrz. O pólnocy jesteśmy już w pokoju i po posłuchaniu jak Richard Gere mówi po niemiecku na kanale telewizji rtl, zasypiamy.
piątek, 19 lipca 2013
Jesteśmy spakowani
czwartek, 18 lipca 2013
Ekwipunek w komplecie
sobota, 13 lipca 2013
Wielka woda w Passau
Franz Kafka kontra Albert Einstein
poniedziałek, 8 lipca 2013
Bilety na pociąg
niedziela, 9 czerwca 2013
Pchli targ i Brama Brandenburska
Dla niewtajemniczonych ampelman to ludzik-symbol graficzny stosowany w sygnalizacji swietlnej na berlińskich przejściach dla pieszych. Ma on chrakterystyczną, wyrazistą formę prawdopodobne zastrzeżoną jako znak towarowy możliwy do stosowania tylko w mieście Berlinie. W sklepie można znaleźc ampelmana w niezliczonych formach: na koszulkach, kubkach, parasolach, spioszkach dla dzieci, są też lampy w kształcie ampelmana i wiele innych. Zgodnie z przewidywaniami mają też magnesiki na lodówkę. Kupujemy więc zielonego ludzika i dorzucamy jeszcze dwie filcowe podkładki pod kubki: jedną zieloną i jedną czerwoną. Zadowoleni z zakupów wracamy do s-bahnu i jedziemy już prosto do Branderbureger Tor. Wychodzimy z metra i przed nami wyrasta brama. Żadne z nas nie było tu wcześniej, ale samo miejsce dobrze znane ze zdjęć i filmów wojennych, na żywo nie rozczarowuje. Przechodzimy przez bramę w stronę Reichstagu. Właśnie odbywa się jakiś wyścig kolarski i pełno tu kolarzy. Służba porządkowa pilnuje i popędza wszystkich, przechodzących przez trasę. Do Reichstagu i szklanej kopuły kolejki nie ma ale wejść nie można bez wcześniejszej rejestracji no a do rejestracji jest jednak kolejka. Odpuszczamy i wracamy pod bramę a potem ruszamy w stronę pomnika Holocaustu. To wielka instalacja przestrzenna w formie labiryntu zbudowanego z ustawionych pionowo betonowych szarych płyt. Wrażenie fajne i bardzo łatwo tu zabłądzic. Zbliża się powoli 15:00 więc zaczynamy myśleć o powrocie do hostelu po plecak. Przedtem chcemy jeszcze jednak zobaczyć miejsce upamiętniające spalenie książek przez nazistowskich studentów Uniwersytetu Humboldta w 1933. W przewodniku ściągniętym w ostatniej chwili na iPada wyczytaliśmy, że łatwo to miejsce przeoczyć bo jest to niewielka szyba z pleksiglasu osadzona na powierzchni chodnika. I rzeczywiście musieliśmy się zapytać, żeby to znaleźć. Przez szybę widać jest znajdujące się pod ziemią pomieszczenie, w którym stoi pusty, biały regał bez książek. Nasz przewodnik cytuje słowa niemieckiego filozofa Heinricha Heinego, ktory podobno miał w 1821 roku (kiedy to spalono jego książki) powiedzieć: "Jeśli palą książki to spalą też ludzi"- no i jak wiadomo ta prognoza się w przypadku nazistów sprawdziła. Idziemy już teraz w stronę stacji s-bahnu mijając wyspę muzeów na Szprewie i katedrę berlińską. Wskakujemy do kolejki s-bahn i jedziemy już "naszą" dobrze znana trasa z przesiadką na Alexander Platz w linię U2. I znowu jestesmy na Shonhauser Allee, kupujemy lemoniade, tym razem o smaku mango. Zabieramy plecak z hotelu i dla odmiany wracamy do centrum na Hauptbanhoff tramwajem nr 1. Z okien tramwaju obserwujemy miejsca, w których byliśmy dzisiaj i pilnujemy planu czy tramwaj nas gdzieś nie wywiezie. Wysiadamy przy Friedrichstrasse i spędzamy ostatnie "berlińskie chwile" patrząc na wycieczkowe statki sunące po Szprewie. Na dworcu mało oryginalnie ale za to bez niespodzianek: jemy margeritę z Pizzy hut i po chwili już idziemy na peron 12 skąd z 15 minutowym opóźnienieniem odjeżdża nasz Eurocity Berlin-Warszawa. W domu powinniśmy być przed północą.
Dizajn festiwal i wieża
poniedziałek, 4 marca 2013
Niedziela 03 marca 2013
Sobota 02 marca 2013
Do Zakopanego przyjechalismy w 11:30. Bilety kupilismy w czwartek przez internet. Odjazd z Warszawy byl w nocy o 1:19. Podroz niezbyt komfortowa, nasz przedzial byl pełen a my mielismy miejsca na łóżkach pod samym sufitem. Na szczescie wszyscy pozostali pasażerowie- w tym mocno nieswieży gruby facet wysiedli w Krakowie. Ostatnie parę godzin jedziemy więc sami. To tzw. "tania kuszetka" wiec zamiast kompletu pościeli jest tylko jednorazowe prześcieradlo z tworzywa przypominajacego gąbczastą fizelinę. Mamy ze soba śpiwory. Troche brakuje poduszki. U konduktorki kupilismy croissanty 7days z czekolada i cole. Herbate mamy swoja w termosie. Znajomy taksowkarz nie odbiera telefonu, wiec w koncu jedziemy za 15 zł do naszej kwatery. Wynajelismy apartament z kuchnią niedaleko ronda kuźnickiego. Mieszkanko jest w bardzo dobrym standardzie. Mamy spory salon z aneksem kuchennym i oddzielny mini pokoik-sypialnie z dwoma łóżkami. Czujemy jednak zmęczenie podróżą więc kładziemy sie na rozkładanej kanapie i oglądamy transmisję biegów narciarskich. Zmorzył nas sen, obudziliśmy się jednak przed metą i widzielismy jak Justynę Kowalczyk wyprzedziła Marit Bjoergen. Jest już po 14 ale zgodnie z planem zbieramy się
na narty. Odwiedzamy wypożyczalnię przy rondzie i jedziemy busikiem do
miasta. Tam przesiadamy sie w inny bus i jedziemy na Polanę Szymoszkową. Dzisiejszy dzień traktujemy rozruchowo więc jeździmy na Szymoszkowej około dwóch godzin. Zjeżdżając widzimy osnieżone Tatry i oświetlony pomarańczowym słońcem Giewont. Pod koniec robi się już ciemno ale stok jest oświetlony. Znowu musimy wrócić busikiem do centrum. Nie mamy nic na kolację więc robimy spore zakupy w markecie w centrum Zakopanego i obwieszeni torbami, nartami i butami jedziemy busikiem do domu. Na stacji benzynowej dokupujemy jeszcze makaron o ktorym zapomnielismy w sklepie (wyboru nie było więc bierzemy świderki). Okazuje sie, że prawie pod domem mamy sklep spozywczy, czyli niepotrzbnie się tak nadźwigaliśmy. Kolacja wypada jednak tak sobie. No ale głodni nie jestesmy. Ogladamy jeszcze tv i idziemy spać.