Mielismy spać tylko do 9-tej, ale na dobre wstajemy dopiero o 9:40. O 11-stej musimy zwolnic pokój więc trzeba się zbierać. W hostelu jest ogólnodostępna kuchnia gdzie gotujemy sobie wodę na herbatę. Na sniadanie zostaly nam jeszcze kanapki z wczoraj i ogórki. Podczas jedzenia naradzamy się jak wykorzystać czas, który nam pozostał. Mamy tylko trochę ponad 4-ry godziny a opcji jest kilka. Ostatecznie decydujemy się zostawic plecak w hostelu i odwiedzić pobliski pchli targ Mauer Flea Market. Potem pewnie pojedziemy do Bramy Brandenburskiej no ale to jeszcze zobaczymy. Na dworze jest gorąco. Idziemy kawałek w stronę centrum, po drodze mijając stację Eberswalder Strasse, ktora jak się okazuje jest bardzo blisko i wczorajsza pomyłka z odczytaniem numerow niepotrzebnie nadłożyła nam sporo drogi. Nie jestesmy pewni jak duży jest pchli targ, do którego zmierzamy. Im bardziej sie do niego zbliżamy tym robi sie jednak coraz tłoczniej. Targowisko jest spore i atmosfera bardzo fajna. Widać, że dużo tu prawdziwych berlińczyków. Asortyment szeroki z przewagą różnych przedmiotów i mebli nad ciuchami co nas cieszy. Oglądamy zdjęcia wykonane w czasach NRD na Schonhauser Allee (ulicy przy, przy której był nasz hostel). Czarno białe fotografie są trochę w stylu tych jakie robił Doisneau w Paryżu. Cena za 1-dno sygnowane zdjęcie 12 euro, no ale w sumie nie wiemy gdzie je powiesimy i w dodatku trzeba będzie teraz jeszcze je nosić, a to nie będzie wygodne. Na targu jest sporo różnych lamp i stolików niektóre fajne ale dużo też poniszczonych gratów. Zastanawiamy sie czy byłby opłacalny ich import do Polski w celach handlowych? Wychodzimy z pchlego targu bez zakupów. Idziemy w stronę stacji U-bahn. Dochodzimy do Bernauer strasse gdzie jest miejsce pamięci związane z murem berlińskim. Domyślamy sie, że mauer znaczy chyba po niemiecku mur. Po krotkiej walce z biletomatem kupujemy dwa bilety całodniowe i jedziemy. Wysiadamy jednak z metra wcześniej i zaliczamy nieplanowaną atrakcję czyli Hakescher Hoffe. Jest to grupa pięknych kamienic , będących pozostałością po dawnej dzielnicy żydowskiej. W zasadzie liczą się połączone ze sobą podwórka tych kamienic, w których mieszczą się eleganckie butiki i galerie. Panuje tu przyjemny chłód. Szukamy jakiejś pamiątki do domu, standardowo powinien to być typowy magnes na lodówkę. Trafiamy na różne ale w większości są to nudne i w dodatku plaskie plakietki z nadrukowanymi zdjęciami Berlina. Ku naszej uciesze w jednym z podwórek natrafiamy na sklep, w którym sprzedają rozmaite gadżety będące wariacjami na temat piktogramu ampelmana.
Dla niewtajemniczonych ampelman to ludzik-symbol graficzny stosowany w sygnalizacji swietlnej na berlińskich przejściach dla pieszych. Ma on chrakterystyczną, wyrazistą formę prawdopodobne zastrzeżoną jako znak towarowy możliwy do stosowania tylko w mieście Berlinie. W sklepie można znaleźc ampelmana w niezliczonych formach: na koszulkach, kubkach, parasolach, spioszkach dla dzieci, są też lampy w kształcie ampelmana i wiele innych. Zgodnie z przewidywaniami mają też magnesiki na lodówkę. Kupujemy więc zielonego ludzika i dorzucamy jeszcze dwie filcowe podkładki pod kubki: jedną zieloną i jedną czerwoną. Zadowoleni z zakupów wracamy do s-bahnu i jedziemy już prosto do Branderbureger Tor. Wychodzimy z metra i przed nami wyrasta brama. Żadne z nas nie było tu wcześniej, ale samo miejsce dobrze znane ze zdjęć i filmów wojennych, na żywo nie rozczarowuje. Przechodzimy przez bramę w stronę Reichstagu. Właśnie odbywa się jakiś wyścig kolarski i pełno tu kolarzy. Służba porządkowa pilnuje i popędza wszystkich, przechodzących przez trasę. Do Reichstagu i szklanej kopuły kolejki nie ma ale wejść nie można bez wcześniejszej rejestracji no a do rejestracji jest jednak kolejka. Odpuszczamy i wracamy pod bramę a potem ruszamy w stronę pomnika Holocaustu. To wielka instalacja przestrzenna w formie labiryntu zbudowanego z ustawionych pionowo betonowych szarych płyt. Wrażenie fajne i bardzo łatwo tu zabłądzic. Zbliża się powoli 15:00 więc zaczynamy myśleć o powrocie do hostelu po plecak. Przedtem chcemy jeszcze jednak zobaczyć miejsce upamiętniające spalenie książek przez nazistowskich studentów Uniwersytetu Humboldta w 1933. W przewodniku ściągniętym w ostatniej chwili na iPada wyczytaliśmy, że łatwo to miejsce przeoczyć bo jest to niewielka szyba z pleksiglasu osadzona na powierzchni chodnika. I rzeczywiście musieliśmy się zapytać, żeby to znaleźć. Przez szybę widać jest znajdujące się pod ziemią pomieszczenie, w którym stoi pusty, biały regał bez książek. Nasz przewodnik cytuje słowa niemieckiego filozofa Heinricha Heinego, ktory podobno miał w 1821 roku (kiedy to spalono jego książki) powiedzieć: "Jeśli palą książki to spalą też ludzi"- no i jak wiadomo ta prognoza się w przypadku nazistów sprawdziła. Idziemy już teraz w stronę stacji s-bahnu mijając wyspę muzeów na Szprewie i katedrę berlińską. Wskakujemy do kolejki s-bahn i jedziemy już "naszą" dobrze znana trasa z przesiadką na Alexander Platz w linię U2. I znowu jestesmy na Shonhauser Allee, kupujemy lemoniade, tym razem o smaku mango. Zabieramy plecak z hotelu i dla odmiany wracamy do centrum na Hauptbanhoff tramwajem nr 1. Z okien tramwaju obserwujemy miejsca, w których byliśmy dzisiaj i pilnujemy planu czy tramwaj nas gdzieś nie wywiezie. Wysiadamy przy Friedrichstrasse i spędzamy ostatnie "berlińskie chwile" patrząc na wycieczkowe statki sunące po Szprewie. Na dworcu mało oryginalnie ale za to bez niespodzianek: jemy margeritę z Pizzy hut i po chwili już idziemy na peron 12 skąd z 15 minutowym opóźnienieniem odjeżdża nasz Eurocity Berlin-Warszawa. W domu powinniśmy być przed północą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz