SZYKUJEMY SIE NA WYPRAWE NAD BRZEGIEM DUNAJU

niedziela, 9 czerwca 2013

Pchli targ i Brama Brandenburska

Mielismy spać tylko do 9-tej, ale na dobre wstajemy dopiero o 9:40. O 11-stej musimy zwolnic pokój więc trzeba się zbierać. W hostelu jest ogólnodostępna kuchnia gdzie gotujemy sobie wodę na herbatę. Na sniadanie zostaly nam jeszcze kanapki z wczoraj i ogórki. Podczas jedzenia naradzamy się jak wykorzystać czas, który nam pozostał. Mamy tylko trochę ponad 4-ry godziny a opcji jest kilka. Ostatecznie decydujemy się zostawic plecak w hostelu i odwiedzić pobliski pchli targ Mauer Flea Market. Potem pewnie pojedziemy do Bramy Brandenburskiej no ale to jeszcze zobaczymy. Na dworze jest gorąco. Idziemy kawałek w stronę centrum, po drodze mijając stację Eberswalder Strasse, ktora jak się okazuje jest bardzo blisko i wczorajsza pomyłka z odczytaniem numerow niepotrzebnie nadłożyła nam sporo drogi. Nie jestesmy pewni jak duży jest pchli targ, do którego zmierzamy. Im bardziej sie do niego zbliżamy tym robi sie jednak coraz tłoczniej. Targowisko jest spore i atmosfera bardzo fajna. Widać, że dużo tu prawdziwych berlińczyków. Asortyment szeroki z przewagą różnych przedmiotów i mebli nad ciuchami co nas cieszy. Oglądamy zdjęcia wykonane w czasach NRD na Schonhauser Allee (ulicy przy, przy której był nasz hostel). Czarno białe fotografie są trochę w stylu tych jakie robił Doisneau w Paryżu. Cena za 1-dno sygnowane zdjęcie 12 euro, no ale w sumie nie wiemy gdzie je powiesimy i w dodatku trzeba będzie teraz jeszcze je nosić, a to nie będzie wygodne. Na targu jest sporo różnych lamp i stolików niektóre fajne ale dużo też poniszczonych gratów. Zastanawiamy sie czy byłby opłacalny ich import do Polski w celach handlowych? Wychodzimy z pchlego targu bez zakupów. Idziemy w stronę stacji U-bahn. Dochodzimy do Bernauer strasse gdzie jest miejsce pamięci związane z murem berlińskim. Domyślamy sie, że mauer znaczy chyba po niemiecku mur. Po krotkiej walce z biletomatem kupujemy dwa bilety całodniowe i jedziemy. Wysiadamy jednak z metra wcześniej i zaliczamy nieplanowaną atrakcję czyli Hakescher Hoffe. Jest to grupa pięknych kamienic , będących pozostałością po dawnej dzielnicy żydowskiej. W zasadzie liczą się połączone ze sobą podwórka tych kamienic, w których mieszczą się eleganckie butiki i galerie. Panuje tu przyjemny chłód. Szukamy jakiejś pamiątki do domu, standardowo powinien to być typowy magnes na lodówkę. Trafiamy na różne ale w większości są to nudne i w dodatku plaskie plakietki z nadrukowanymi zdjęciami Berlina. Ku naszej uciesze w jednym z podwórek natrafiamy na sklep, w którym sprzedają rozmaite gadżety będące wariacjami na temat piktogramu ampelmana.
Dla niewtajemniczonych ampelman to ludzik-symbol graficzny stosowany w sygnalizacji swietlnej na berlińskich przejściach dla pieszych. Ma on chrakterystyczną, wyrazistą formę prawdopodobne zastrzeżoną jako znak towarowy możliwy do stosowania tylko w mieście Berlinie. W sklepie można znaleźc ampelmana w niezliczonych formach: na koszulkach, kubkach, parasolach, spioszkach dla dzieci, są też lampy w kształcie ampelmana i wiele innych. Zgodnie z przewidywaniami mają też magnesiki na lodówkę. Kupujemy więc zielonego ludzika i dorzucamy jeszcze dwie filcowe podkładki pod kubki: jedną zieloną i jedną czerwoną. Zadowoleni z zakupów wracamy do s-bahnu i jedziemy już prosto do Branderbureger Tor. Wychodzimy z metra i przed nami wyrasta brama. Żadne z nas nie było tu wcześniej, ale samo miejsce dobrze znane ze zdjęć i filmów wojennych, na żywo nie rozczarowuje. Przechodzimy przez bramę w stronę Reichstagu. Właśnie odbywa się jakiś wyścig kolarski i pełno tu kolarzy. Służba porządkowa pilnuje i popędza wszystkich, przechodzących przez trasę. Do Reichstagu i szklanej kopuły kolejki nie ma ale wejść nie można bez wcześniejszej rejestracji no a do rejestracji jest jednak kolejka. Odpuszczamy i wracamy pod bramę a potem ruszamy w stronę pomnika Holocaustu. To wielka instalacja przestrzenna w formie labiryntu zbudowanego z ustawionych pionowo betonowych szarych płyt. Wrażenie fajne i bardzo łatwo tu zabłądzic. Zbliża się powoli 15:00 więc zaczynamy myśleć o powrocie do hostelu po plecak. Przedtem chcemy jeszcze jednak zobaczyć miejsce upamiętniające spalenie książek przez nazistowskich studentów Uniwersytetu Humboldta w 1933. W przewodniku ściągniętym w ostatniej chwili na iPada wyczytaliśmy, że łatwo to miejsce przeoczyć bo jest to niewielka szyba z pleksiglasu osadzona na powierzchni chodnika. I rzeczywiście musieliśmy się zapytać, żeby to znaleźć. Przez szybę widać jest znajdujące się pod ziemią pomieszczenie, w którym stoi pusty, biały regał bez książek. Nasz przewodnik cytuje słowa niemieckiego filozofa Heinricha Heinego, ktory podobno miał w 1821 roku (kiedy to spalono jego książki) powiedzieć: "Jeśli palą książki to spalą też ludzi"- no i jak wiadomo ta prognoza się w przypadku nazistów sprawdziła. Idziemy już teraz w stronę stacji s-bahnu mijając wyspę muzeów na Szprewie i katedrę berlińską. Wskakujemy do kolejki s-bahn i jedziemy już "naszą" dobrze znana trasa z przesiadką na Alexander Platz w linię U2. I znowu jestesmy na Shonhauser Allee, kupujemy lemoniade, tym razem o smaku mango. Zabieramy plecak z hotelu i dla odmiany wracamy do centrum na Hauptbanhoff tramwajem nr 1. Z okien tramwaju obserwujemy miejsca, w których byliśmy dzisiaj i pilnujemy planu czy tramwaj nas gdzieś nie wywiezie. Wysiadamy przy Friedrichstrasse i spędzamy ostatnie "berlińskie chwile" patrząc na wycieczkowe statki sunące po Szprewie. Na dworcu mało oryginalnie ale za to bez niespodzianek: jemy margeritę z Pizzy hut i po chwili już idziemy na peron 12 skąd z 15 minutowym opóźnienieniem odjeżdża nasz Eurocity Berlin-Warszawa. W domu powinniśmy być przed północą.























Dizajn festiwal i wieża

Pociag z Warszawy mamy 5:50 wiec pobudka 4:30. Wychodzimy 5:15. Na dworze mimo porannej pory jest bardzo ciepło mimo ze kalendarzowe lato dopiero za 2 tygodnie. Na centralnym jestesmy na 15 minut przed odjazdem. Idziemy wiec spokojnie na peron. Z okazji minionego Euro 2012 dworzec przeszedl modernizację, w ramach ktorej wiele tablic informacyjnych wymieniono na ekrany. Na takim ekranie sprawdzamy, w ktorym sektorze zatrzyma sie wagon nr 272. Okazuje sie, że w porannym, sobotnim pociagu do Berlina jest tylko 6 wagonow. Na schemacie nasz wagon oznaczony żółtym kolorem i jest na końcu składu. Odjeżdżamy z minutowym opóźnieniem. Jedziemy 1-wszą klasą bo bilety na 2-gą kosztowaly tyle samo - 39 euro. W duzym przedziale jest sporo miejsca na nogi. Nasz glówny bagaz to 13 solidnych kanapek stanowiacych sposob na ograniczenie wydatkow i utrzymanie się w ciasnym budzecie. Nie jedlismy sniadania w domu wiec przystępujemy do konsumpcji. Mamy jednego wspolpasażera, który towarzyszy nam tylko do Poznania. Na jego miejsce dosiada się dziewczyna, która słucha głośno muzyki na sluchawkach. My jednak rozmawiamy wiec nie czepiamy sie jej. Tuż przed granica idziemy do wagonu restauracyjnego. Siedzimy tu prawie do samego końca. Z dworca Berlin Hauptbanhof zamierzamy dojechać metrem do miejsca gdzie odbywa się festiwal dizajnu. Ta impreza byla pretekstem do naszej eskapady. Swoje projekty ma wystawiac 500-ciuset projektantow. Tymczasem poszukujemy peronu metra i biletow. Probujemy je kupic w automacie ale nie udaje się. Dowiadujemy się, że bilety mozna kupic w specjalnym biurze. Jedziemy do Friedrichstrasse. Teraz musimy sie przesiasc na linię U6, ale z powodu robót drogowych metro nie kursuje na odcinku z Friedrichstrasse do ulicy Francuskiej. 500 m idziemy wiec na piechotę. Dojeżdżamy wreszcie do celu, ale od stacji znowu mamy solidny kawałek do przedreptania. Ekspozycja odbywa się na terenie wielkiego hangaru lotniska Tempelhof. Sama lokalizacja robi wrazenie, bo zbudowane z kamiennych bloków mastodontyczne budynki są rzeczywiscie olbrzymie. Przy wejsciu na wystawę trwa akcja reklamowa promująca nowatorski rower elektryczny. Czytalismy o tym w internecie i oczywiscie chcemy sie przejechac. Zostawiamy dowody osobiste i dostajemy dwa biale rowery. Naped elektryczny wspomaga rowerzystę tak, że nawet podjazd pod górę nie wymaga wysiłku. Jeździ się bardzo fajnie, chociaż nie mamy tutaj zbyt wiele miejsca na testy. Takie rowery bylyby świetne do podjeżdżania pod ul.Dolną lub ul.Belwederską. Wreszcie wchodzimy na wystawę. Zamiast biletow dostajemy niebieskie opaski na ręce. Przestrzeń rzeczywiście jest bardzo duża. Na wstępie zwracamy uwagę na siedziska w kształcie śmiesznych zwierząt. Przyglądamy sie też lampie zbudowanej z elementów segregatora biurowego i bębna pralki automatycznej. Generalnie można powiedzieć, że koncepcje oparte na użyciu gotowych części innych produktów jako elementu konstrukcyjnego do zbudowania zupełnie nowej rzeczy to dzisiaj trend. Głównymi bohaterami festiwalu są projektanci z Polski. Rzeczywiscie projekty naszych rodaków tu dominują i sporo jest bardzo fajnych. Niektóre z nich znamy ze zdjęć. Pierwszy raz widzimy na żywo np. wieszak Rygalika (to polski projektant i wykladowca warszawskiej ASP, o ktorym jest bardzo głośno). Siadamy na różnych obiektach. Testujemy m.in. nadmuchiwane kanapy wykonane z tworzywa stosowanego w ratownictwie morskim. Na warsztatach przy jednym ze stoisk mozna samodzielnie wykonac miniaturowy model krzeselka, ale spory jest tlok wiec odpuszczamy. Po ponad dwóch godzinach czujemy juz solidne zmęczenie i powoli myslimy o udaniu się w stronę hostelu. Znowu czeka nas dłuższa przejażdżka metrem, wolelibyśmy autobusem pietrowym ale nie możemy znaleźć przystanku. Jedziemy więc U-bahnem w kierunku Francuskiej, i przesiadamy sie na S-bahn ktorym dojezdzamy do Eberswalder Strasse. Nasz hostel jest pod numerem 133a a tu dopiero numer 60. Kawał drogi. Jedziemy wiec tramwajem, ale ulica kończy się na numerze 100. Co tu robić? Jedziemy tramwajem z powrotem. Okazuje sie ze numeracja po jednej stronie idzie z poludnia na polnoc a po drugiej z polnocy na poludnie. Kto by sie tego spodziewal? Wreszcie docieramy do hostelu Alcatraz. To tzw backpackers hostel, miejsce zorientowane dla niewymagajacych podroznikow z plecakiem. Przy wejsciu duzo kolorowego grafitti. Chlopak na recepcji jest przyjazny. Pokoik nam sie podoba. Mamy okno na male podworeczko, i jest absolutnie cicho mimo, że tuz obok jest przeciez ulica, po której jeżdżą tramwaje, samochody i kolejka s-bahn na wiadukcie. Za ręczniki musimy dopłacić po 1 euro, a internet nie dziala. Kladziemy sie na godzine. Po drzemce zbieramy sie do wyjscia. Nasz hostel jest usytuowany w Prenzlauer Berg, to rejon znany z kafejek, sklepów ze starociami i wuluzowanego towarzystwa. Rzeczywiscie atmosfera jest fajna. Na zakonczenie dnia zaplanowalismy pojechanie pod wieżę telewizyjną - kultowy obiekt wybudowany w Berlinie Wschodnim. Kawalek idziemy wiec na piechote cieszac sie cieplym wieczorem, ale sil mamy juz niewiele wiec znowu nurkujemy do metra, na szczescie tylko na dwa przystanki bo strasznie w nim duszno. Docieramy pod sama wieżę robimy trochę zdjęć. Chwile znajduje nam odnalezienie World Clock innej ikony czasów sprzed zburzenia muru. Wracamy metrem do Prenzlauer Berg. Sil naprawde mamy juz resztke wiec kupujemy tylko lemoniade w sklepie i mijamy rozne mniej i bardziej fajne kafejki. Docieramy wreszcie do pokoju i kladziemy sie spac.