Wstaliśmy o 6 rano, by spokojnie zorganizować się do wyruszenia na pociąg o 8:15. W drodze na dworzec mieliśmy jeszcze mikro spotkanie z rodzicami. Czekali na nas na przystanku pod hotelem Hyatt. Pomachali nam na pożegnanie. Na dworzec dojechaliśmy sprawnie, mając 15 minutowy zapas czasu. IC 110 Varsovia przyjechał na czas i odjechał punktualnie. Niepotrzebnie martwiliśmy się, jak poradzimy sobie z zapakowaniem rowerów i całego ekwipunku do pociągu. Okazało się, że nasz wagon ma szerokie przesuwane drzwi otwierające się automatycznie. Swobodnie weszliśmy z rowerami, nawet nie zdejmując sakw. Na peron również wjazd był komfortowy. Wielką windą bezpośrednio na peron 3, z którego, z toru 2 odjechaliśmy wygodnie ulokowani w wagonie numer 350. Przez 4h15 min dojechaliśmy do Zebrzydowic. Kierownik pociągu poinformował, że mamy nadwyżkę czasową, choć w Katowicach było 5 minutowe opóźnienie. Tam też wysiadł chłopak, który towarzyszył nam od dworca centralnego. Opowiedział, że z Katowic jedzie na wyprawę rowerową na Korsykę. Miał górski rower, wielkie płaskie koło czyli namiot i dużą torbę. No, ale cały jego ekwipunek podczas rajdu ma być wieziony zorganizowanym transportem. Do przejechania będzie miał dystans podobny do naszego, który zamierza pokonać w 10 dni. Do Pragi przyjechalismy punktualnie. Pomimo długiej kolejki do kasy, udało się kupić bilety 15 minut przed odjazdem pociągu. Okazało się, że ekspres Albert Einstein odjeżdża z peronu 2-go, tego samego, na którym wysiedliśmy z pociągu z warszawy. Tym razem nie ma jednak specjalnego wagonu i musimy zdjąć sakwy,aby zmieścić rowery w drzwiach. Już z pociągu wysyłamy sms do Paryża, aby odwołać rezereację hotelu w Pradze która została zrobiona na wypadek gdybyśmy nie zdążyli na Alberta Einsteina. Pociąg już nie jest taki wygodny. W środku jest bardzo duszno. Mamy dwóch współpasażerów. Aby dać odpocząć stopom, zdejmujemy buty. Nasi towarzysze podróży postanowili zrobić to samo i w przedziale trudno jest wytrzymać. Za oknami falują porośnięte lasem pagórki. Właśnie minęliśmy słynne z browaru Pilzno. Próbujemy z okna zrobić zdjęcie pięknego, zabytkowego budynku dworca. Na granicy czesko niemieckiej wysiada bardzo dużo osób i do samego Regensburga jedziemy w przedziale sami. Ciasteczka w kształcie misiów, stanowiące darmowy poczęstunek, zostają skonsumowane. Mamy ze sobą nadmuchiwane poduszki. Pomarańczowe słońce powoli chowa się za horyzontem. Wyciągamy się na siedzeniach i drzemiemy. Tak jak było zaplanowane o 21:30 wjezdzamy na stację w Regensburgu. Ruszamy w kierunku starego miasta. Na ulicy Maksymiliana siadamy w tureckim barze i jemy dwa falafle na kolacje. Ulica niezbyt ciekawa, czy to ma być to stare miasto, o którym wiemy z przewodnika, że jest wpisane na listę dziedzictwa kulturowego Unesco? Nie, prawdziwe stare miasto będzie dopiero kilkaset metrów stąd. Przejeżdżamy pod wielką katedrą, która oświetlona robi spore wrażenie. Na jej stopniach siedzą ludzie, wokoło panuje gwar. Dużo turystów, ale jest fajnie. Jedziemy kamiennym mostem zbudowanym w XII wieku. Skręcamy do parku. Życie ratuje nam latarka czołowa zamocowana na głowie. Gdyby nie ona z pewnością zgubilibyśmy się w ciemnościach. Dzięki niej mamy nie tylko oświetloną mapę, ale i dodatkowy reflektor. Trasa jest świetnie oznakowana, ale kiedy wjeżdżamy do lasu jest kompletnie czarno. W czeluściach pedałujemy kilka kilometrów nad Dunajem. Towarzyszy nam rechot żab. Wreszcie decydujemy się skręcić w bok od rzeki w miejscu gdzie z oddali widzieliśmy świecące oczy kota. Kluczymy uliczkami wsród uśpionych willi. Pytamy napotkanych ludzi o drogę. Już niedaleko. Mamy nocleg w wielkim, jak się okazuje samoobsługowym motelu. Nie ma żadnego personelu. Przy pomocy specjalnego terminalu samoobsługowego wstukujemy nazwisko i płacimy za pokój nr 39. Zamiast kluczy maszyna wypluwa wydrukowany kod na karteczce. Rowery przypinamy łańcuchem na zewnątrz. O pólnocy jesteśmy już w pokoju i po posłuchaniu jak Richard Gere mówi po niemiecku na kanale telewizji rtl, zasypiamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz