SZYKUJEMY SIE NA WYPRAWE NAD BRZEGIEM DUNAJU

wtorek, 31 lipca 2012

Dzień jedenasty

Zgodnie z planem dzis wieczorem chcemy byc na campingu w Kopenhadze. Kupujemy na campingu dostep do internetu by zalatwic kilka spraw. Caly czas glowimy sie jak organizacyjnie rozegrac kwestie spakowania rozkreconych rowerow do pudel i przewiezienia ich na lotnisko w Malme. Dlugo przed wyjazdem zarezerwowalismy nocleg w Malme i to na wszelki wypadek w dwóch miejscach. Okazalo sie ze przegapilismy termin odwolania rezerwacji, ktory minal wczoraj o 23:59. Trudno. Na szczescie to relatywnie tani motel Formule 1. Tak czy siak nie mozemy juz tez odwolac drugiej rezerwacji. Zatem wszystko na to wskazuje, że noc przed samym odlotem spedzimy juz w Malme. W sumie to i lepiej bo jak sie zastanowilismy to wyszlo na to nawet gdybysmy wstali na campingu w Kopenhadze o 6 rano to i tak mielibysmy na styk czasu by zdazyc na lotnisko. Musimy przeciez jeszcze z Kopenhagi przejechac mostem przez morze do Malme. Lepiej wiec ze stanie sie to dzien wczesniej a nie w dniu odlotu. Tymczasem korzystajac z campingowego internetu zalatwiamy formalnosci dotyczace odprawy przed odlotem. Musimy jeszcze oplacic przewoz rowerow. Transakcja z przyczyn niejasnych jest odrzucana. Nie ma rady. Musimy wykonac awaryjny telefon do Paryza. Francuska karta zadzialala. Dobrze ze tak sie to udalo bo w przeciwnym razie musielibysmy placic za rowery na lotnisku co jest drozsze. Dzwonimy jeszcze do sklepu Rowerowi Bandyci w Kopengadze. Jennie, dziewczyna ktora pracuje w tym sklepie odpisala na naszego maila wyslanego kilka tygodni przed wyjazdem. Wlasnie od nich mamy dostac tekturowe pudla w ktore spakujemy rowery. Przeciez te w ktorych przywiezlismy rowery wyrzucilismy na lotnisku w Stavangerze. Dzwonimy. Hurra. Pudla sa. I czekaja na nas. Mozemy je odebrac.  Ruszamy wiec czym predzej do Frederiksund gdzie zaladujemy rowery do podmiejskiej kolejki i dojedziemy prosto do Kopenhagi. Mamy cos pecha z detkami. Po drodze znow musimy jedna wymienic. Dodatkowo pomylilismy droge jak juz prawue dojezdzalismy do Frederiksund. Nadlozylismy 4 km. Wreszcie wjezdzamy do miasteczka. Co chwile pytamy o stacje by juz wiecej nie zabladzic. Goni nas czarna chmura. Wpadamy na stacje. Kupujemy bilety w automacie. Kolejka do Kopenhagi odjezdza za minute. Pedzimy. Udalo sie. Ale w srodku tlum rowerow. Ledwo wciskamy nasze. Ten pociag ktorym jedziemy to cos a la paryski RER albo jak ktos woli warszawska WKD. Stacje sa czesto. Jedziemy troche ponad pol godziny. Im blizej Kopenhagi tym rowerow coraz wiecej. Dowiadujemy sie ze na camping lepiej wysiasc wczesniej. Przeciskamy sie przez rowerowy tlum. Uprzejmy dunczyk prowadzi nas do windy. Czeka na nas na dole potem dokladnie wskazuje droge. Jedziemy 2km i juz jestesmy na campingu. Tymczasem chmura z Frederiksund wlasnie nas dogonila. Szybko rozbijamy tropik. Zdazylismy w ostatniej chwili. Nad Kopenhaga przechodzi krotka burza i ulewa. Gdy otwieramy namiot na niebie jest tecza. Chcemy wieczorem zrobic wypad do centrum. To niecale 4 km. Niestety bladzimy bez ladu i skladu. Co chwile dowiadujemy sie ze centrum jest w inna strone. Trudno. Wracamy na camping. Jest juz prawie ciemno i nie bedziemy dalej bladzic. Moze przynajmniej kawalek Kopenhagi zobaczymy jutro. Zasypiamy na campingu w dzielnicy Belahoj w Kopenhadze.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Dzien dziesiąty


Nasz namiot oblazly slimaki. Na szczecie potrzasajac tropikiem da sie je latwo zrzucic. Jest slonce. Żaglowki kolysza sie w basenie portowym. Budynek z prysznicami jest w zasadzie przy samym zejsciu na pomosty. Tutejsze wc i umywalnia sa glownie przeznaczone dla zeglarzy. Prysznic znowu dziala na monety. Wlasnie otwarto sklepik z rybami a przy nim stragan z warzywami. Kupujemy pomidora. Sniadanie jemy na drewnianym stole przy porcie. Milo grzeje slonce. Tropik zostawilismy jeszcze rozstawiony bo w nocy padalo. Kiedy po sniadaniu wracamy go zwinac poznajemy rowerzystke z Hiszpanii ktora wlasnie wstala ze swojego namiotu tunelowego (to rodzaj namiotowej jednoosobowej "trumny"  w ktorej mozna tylko lezec). Hiszpanka samotnie jedzie az na Nordkap. To najdalej na polnoc wysuniety czubek Norwegii. Zamierza podrozowac przez 2 miesiace. Nas czas bardziej goni wiec wyruszamy. Pogoda dobra. Jest tu troche podjazdow pod gore. Nie spodziewalismy sie tego. Lapiemy gume. A tu zaczyna sie chmurzyc. Wymiana jest teraz trudniejsza bo rower jest obladowany sakwami. Trzeba wszystko zdjac. Ruszamy dalej. Zaczyna padac. Zmylilismy droge ale w miare szybko sie orientujemy. Przed nami dlugi podjazd. Zaczyna bardzo padac. Trzeba sie gdzies ukryc ale gdzie? Dookola same pola. Nawet pod drzewami pada bo ulewa jest solidna. Rozbijamy sam tropik od namiotu. Chowamy sie pod nim by sie troche ogrzac i przebrac. Po kilkunastu minutach wychodzi slonce. Niestety wymieniona dopiero co detka znowu jest kapciem. Cos jednak musi byc w oponie. Znajdujemy malutki kawalek szkla. Naklejamy latke i szykujemy sie do dalszej drogi. Po jakiejs godzinie znowu lapiemy gume tym razem w drugim rowerze. To przednie kolo wiec wymiana jest prostsza. Docieramy wreszcie do Rorvik skad wsiadamy na stary prom wyladowany po brzegi samochodami. Przyplywamy do Hundested. Po paru kilometrach znowu bedzie nas czekac przeprawa z Solager do Kulhuse. Gdy dojezdzamy do brzegu prom wlasnie odplywa. I to tylko z jednym samochodem. Czy jeszcze po nas wroci? W koncu juz wieczor. No nic siadamy  a lawce i przygladamy sie mewie. Wieje dosc silnie a prom jakos nie wraca. Drugi brzeg jest w zasiegu wzroku. Nie widza nas czy co ? Aha! Trzeba im dac znac specjalna metalowa chorogiewka. Obracamy ja o 90 stopni i to jest sygnal ze czekamy na prom. Przyplywaja tylko po nas. Sami plyniemy calkiem sporym statkiem. W kulkuse znowu wysiadamy w porcie jachtowym. Zostalibysmy na fajnym darmowym polu namiotowym, ale nadal nie udalo nam sie kupic gazu. Jedziemy wiec do campingu platnego. Beznadziejne okazuje sie to ze nie ma stolow w kuchni. Robimy zupki z proszku i smazymy quesadille nadziewana serem i okraszona Hello Kitty. Jemy na stojaco. Przenosimy sie do miejsca gdzie mamy rozstawic namiot. Na koniec jeszcze zaplatal nam sie pedal jednego roweru w szprychy kola drugiego. Walczymy z ustawieniem rowerow. Jakos sie udalo. Idziemy spac.

niedziela, 29 lipca 2012

Dzien dziewiaty

Wczoraj o 22 zamkneli pralnie i nie zdazylismy wysuszyc prania w suszarce. O 8 smej rano wrzucamy wiec pranie do suszarki. Niestety zgubil sie gdzies żeton wiec trzeba dokupic nowy. Przy okazji kupujemy swieze bułki. Pieczywo w Danii jest bardzo dobre. Po sniadaniu zwijamy sie. Kropi wiec przenosimy sie z rowerami pod daszek przy prysznicach. Przy okazji ładujemy telefon. Na recepcji pytamy jeszcze o prom do Sjaelands Odde. Jeden mamy o 16:30 a drugi dopiero o 20:00. Wreszcie wyruszamy. Jedziemy w kierunku centrum Aarhus to spore miasto. Duzo domow z czerwonej cegly. Jedziemy uliczka na ktorej jest duzo sklepikow i kafejek. Szkoda ze dzis niedziela. Sklepy pozamykane. Z drugiej strony i tak nie mamy za duzo czasu bo chcemy dzis obejrzec centrum sztuki Aros. To supernowoczesna wielopietrowa galeria, ktora moze spokojnie konkurowac z paryskim centrum Pompidou. Na dachu budynku wybudowano przeszklony taras na planie kola. Mozna po nim chodzic i ogladac miasto z gory. Szyby nie sa jendnak bezbarwne ale plynnie przechodza przez wszystkie kolory teczy. Od razu jedziemy winda na ten wlasnie taras ktory nazywa sie zreszta Rainbow Panorama. Efekt jest niesamowity. Kilkakrotnie okrazamy cale kolo. Patrzymy na port i dachy domow. Potem zjezdzamy winda na pierwszy poziom gdzie jest rzezba "Chlopiec".  To w rzeczy samej figura chlopca siedzacego w kucki. Wyglada jak figura woskowa. Jest kolorowy ma oczy i wlosy jak prawdziwe. Ale najwazniejsza jest jego olbrzymia skala bo chlopiec z Arhus ma wysokosc kilku pieter. Ogladamy jeszcze malarstwo skandynawskich modernistow i spora ekspozycje video instalacji Tony Ouslera. Wszystko od strony wystawienniczej na najwyzszym swiatowym poziomie ale i same wystawy bardzo fajne. W centrum Aros jest darmowy internet. Probujemy odprawic rezerwacje i dokupic bagaze na lot powrotny ale cos nie tak z karta. Musimy sprobowac pozniej. Zamykaja o 17 a prom o 20 wiec mamy troche czasu do zabicia. Obawiamy sie jednak ze poszukiwanie portu zje nam czas wiec powoli jedziemy. Zatrzymujemy sie w mc donnaldzie. Ruszamy dalej. Widzimy chyba pierwszych kloszardow w Danii. Docieramy do portu. Mimo ze ponad godzina do odplyniecia promu, kupujemy bilety. Cene przemilczymy. Czekamy w cieplej poczekalni. Wreszcie przyplywa prom. Znowu przywiazujemy rowery pasami na pokladzie samochodowym i idziemy na gore. Przeprawa trwa troche ponad godzine. W ten sposob opuscilismy Jutlandie i znalezlismy sie na Zelandii. Sciemnia sie a my musimy jeszcze znalezc darmowe pole namiotowe. Pierwszy raz jedziemy o zmroku. Zgodnie z mapa mamy skrecic w lewo. Tak tez robimy. Pusto i nie ma kogo zapytac o droge. Wreszcie sa jacys ludzie. Potwierdzaja ze pole namiotowe jest tuz tuz. Okazuje sie ze nasz dzisiejszy nocleg jest przy samym porcie jachtowym. W sumie fajnie bo to cos nowego ale troche smierdzi woda jak wiatr powieje od morza. Rozbijamy namiot swiecac latarka czolowa. Spinamy rowery linka i idziemy spac.

sobota, 28 lipca 2012

Dzień ósmy

Skończył nam się gaz w kuchence i nie mamy jak ugotowac herbaty. Pakujemy sie szybko. Nie zdazylismy zwinac namiotu a zaczyna sie burza. Trudno musimy przeczekac. Chowamy sie w namiocie. Troche przestalo wiec sie zwijamy. Pogoda jednak bardzo marna a i trasa z Alborga do Aarhus nie obfituje w atrakcje. Decydujemy sie wiec przejechac ten odcinek pociagiem. Po przeplyniciu promikiem Lymefjordu jedziemy na dworzec kolejowy w Alborgu. Kupujemy bilety w automacie. Pociag odjezdza za 8 minut. Szybko do windy. Musimy przedostac sie na wlasciwy peron. Ładujemy sie do wagonu. Podróż trwa ponad godzine. W Arhus niestety mocno pada do campingu mamy ponad 5 km. Nie ma rady musimy przeczekac. Do dworca przylega duza galeria handlowa. Spedzamy w niej jakies 2 godziny. Zagladamy do sklepow. Kupujemy zestaw kawa plus ciastko. Podlaczamy telefon aby go podladowac. Deszcz troche ustaje wiec wyruszamy w strone campingu. Musimy wygrzebac kapelusze rybackie nieuzywane juz od Norwegii. No nic. Dobrze ze je mamy. Docieramy na camping. To bedzie pierwsza platna noc w Danii. Musimy niestety kupic karte campingowa niezaleznie od zaplacenia za nocleg. Rozbijamy namiot i wychodzi slonce! Nie jest zle. Zrobimy dzis pranie. Kupujemy żetony do pralki. Pranie trwa okolo godziny. W tym czasie smazymy przecwiczone przed wyjazdem placki ziemniaczane z torebki. Wreszcie mamy porzadny prysznic z ciepla woda. Nasz namiot stoi przy samej lazience. Niestety w nocy budzi nas muzyka z glosnikow w lazience. Na szczescie zamkniecie drzwi (ktore byly otwarte) tlumi muzyke. Zasypiamy.

piątek, 27 lipca 2012

Dzien siódmy

Noc i poranek byly wyjatkowo chlodne. Na namiocie skroplilo sie sporo rosy. Teraz suszymy go na sloncu. Jemy sniadanie. Kiedy sie pakujemy przejezdza kilkunastoosobowa grupa ludzi na koniach. Liczymy sie z tym ze dzis kawalek podjedziemy pociagiem tak aby troche nadrobic kilometrow. Nie bedzie to na pewno ostatnia taka podwózka. W końcu kazdego dnia sporo czasu poswiecamy na napotykane atrakcje turystyczne i w globalnym rozrachunku czasu jest zwyczajnie za malo. Dzis na naszej trasie jest obiekt, na ktory czekamy w zasadzie od poczatku. To opuszczona latarnia morska, ktora zasypaly wydmy. Widzielismy przed wyjazdem jej niesamowite zdjecia. Ciekawe czy w "realu" nas nie rozczaruje. Najpierw dojezdzamy do Lonstrup. W tutejszej informacji turystycznej zgodnie z planem chcemy sie dowiedziec gdzie bedziemy mogli wsiasc w pociag. Okazuje sie ze tory sa w remoncie i pociagi nie kursuja. Uruchomiona jest zastepcza komunikacja autobusowa ale czy wezma do autobusu rower z sakwami? Nie wiadomo. Na szczescie pogoda super a za chwile dojedziemy do latarni Knude Fyr. Juz ja widac na horyzoncie. Dojezdzamy tak daleko jak sie da a potem zostawiamy rowery w porosnietych trawa wydmach. Pozniej wdrapujemy sie na wielka piaskowa gore. Latarnia jest fajna chociaz tak naprawde nie jest zasypana. Pochodzi z poczatku wieku a zamknieto ja w 1968  roku. Lezymy pod nia nad morzem. Woda jest kilkadziesiat metrow w dole. Pijemy herbate z termosu i jemy batoniki. Wracamy do rowerow i wyruszamy do miejscowosci Vra. Jedziemy tam przez rozne wsie i po atrakcyjnym krajobrazie Jutlandii Północnej jestesmy troche rozczarowani. Dojezdzamy do Vra. Rzeczywiscie tory rozkopane pociag nie jezdzi. Autobus ma przystanek przy stacji. Kupujemy bilety w automacie. Kierowca mowi bysmy rowery razem z sakwami wrzucili do luku. Z trudem to robimy. Jedziemy do Alborga. Po przyjechaniu szukamy drogi na wysepke Egeholm. Na niej podobno jest darmowe pole namiotowe. Na wysepke przeprawiamy sie mini promem ktory w ostatniej chwili otwiera dla nas szlaban. Zjezdzamy z promu ale pola namiotowego ani sladu. Jedziemy ze 2 kilometry i nic. Wracamy. W koncu pytamy mezczyzne ktory zaprowadza nas na miejsce. Nie jest zle, ale jest mlodzieżowa grupa, szykujaca sie wlasnie do imprezy przy ognisku. Halasuja do 3 ciej rano. A potem pada deszcz.

czwartek, 26 lipca 2012

Dzien szósty

Foka szykuje się do fikołka
W wiatraku jest pomieszczenie gdzie urządzono toalete i drugie, w którym jest zlew. Kiedys w tych pomieszczeniach trzymano swinie - dowiadujemy sie tego z ulotek opisujacych historie tego budynku. W zlewie wypelnionym woda szukamy dziur w detkach. Babelki powietrza na obu przedziurawionych wczoraj detkach sa w tym samym miejscu. Cos musi byc w oponie. Okazuje sie, ze opone mamy tak mocno zuzyta, ze druty od wewnatrz w jednym miejscu moga dziurawic detke. Gumowa latke z kupionego wczoraj zestawu naprawczego naklejamy wiec tez od wewnatrz opony. Moze pomoze. Belgijka bawi sie z dziecmi i spiewa im piosenki. My zwijamy namiot. Niebo troche sie zasnulo, ale nie pada. Jedziemy w kierunku Hirtshals, tam gdzid przyplynelismy przedwczoraj promem. Tuz przed portem jest wielkie oceanarium. Znowu wchodzimy na gratisowe bilety dla prasy. Wewnatrz jest mnostwo gatunkow roznych stworzen wodnych. Najwieksza atrakcja jest akwarium wysokosci kilku pieter. Ludzie siedza przed nim na widowni jak w kinie. Do srodka wskakuje pletwonurek i karmi ryby rownoczesnie komentujac cos przez specjalny podwodny mikrofon. Ale po dunsku wiec idzieny dalej. W szklanym basenie plywaja foki. Mozna je ogladac od spodu i patrzec jak wisza pionowo w wodzie z pyskami ponad jej powierzchnia. Stoimy z nosami przy szybie patrzac jak rozpedzona foka w ostatniej chwili zakreci unikajac zderzenia. Po wizycie w oceanarium jedziemy dalej na poludnie. W Hirrtshals robimy male zakupy spozywcze. Kupujemh dżem z kotkiem Hello Kitty ktory mozna wyciskac jak keczup. Jedziemy kawalek lasem i zatrzymujemy sie na kanapki przy drewnianym stole. Swieci slonce i jest cieplo. Czujeme jednak zmeczenie i juz wiemy ze zatrzymamy sie raczej wczesniej na nocleg. W koncu dojezdzamy do pola namiotowego na ktorym stoi dziwny rodzaj domkow i plonie ognisko pod metalowym grillem. Domki to odmiana tego co juz widzidlismy przy wiatraku. Nie da sie w nich stac, mozna tylko lezec. Te sa zamykane. Inni lokatorzy na polu to wesole towarzystwo ktorego przywodca zdaje sie byc postawny mezczyzna z opalonymi na czerwono plecami i wytatuowanym napisem gotyckimi literami. My jemy makaron z pesto. Ostatecznie jeden z sasiadow ostrzega nas zeby lepiei nie spac w tych domkach bo sa w nich robaki. Opowiada tez o pajakach krzyzakach. Mowimy ze je znamy. Ostatecznie rozbijamy namiot i zasypiamy.
Dużaaaa ryba


Fola na plecach

Szkielet rekina


środa, 25 lipca 2012

Dzien piąty

Kiedy wyszlismy z namiotu okolo 8smej rano swiecilo juz mocno slonce. Wyglada na to ze bezdeszczowa, sloneczna aura w Danii sie utrzyma. Po sniadaniu rozmawiamy o dalszych planach. Zwijac namiot i pakowac sakwy czy tez zostac w tym super miejscu jedna noc dluzej? Jezeli zostaniemy bedziemy mieli opoznienie i moze nie starczyc dni by dojechac na czas do Kopenhagi i potem do Malme. Wybieramy sie dzis do Skagen a docelowo chcemy dotrzec na sam czubek Danii, najdalej wysuniety na północ. Nie ma w tamtym rejonie darmowych campingów, ale nie planujemy tam tez zostawac bo musimy juz zmierzac na poludnie. Ostatecznie decydujemy, ze bedzie to jednodniowa wycieczka i na noc wrocimy do naszego wiatraka. Jedziemy wiec komfortowo bez calego naszego majdanu na bagaznikach. Mamy trzy zapasowe detki, ale w malej sakwie na kierownicy troche brakuje nam miejsca wiec bierzemy tylko jedna. Wyruszamy. Pogoda rewelacyjna. Slonce i swiezy powiew podczas jazdy. Ujechalismy niewiele ponad 5 kilometrow i jednak lapiemy gume. Jakos sie nie martwimy. Wymiana przebiega sprawnie. Prawdopodobienstwo, ze na jednej nowej detce sie nie skonczy, oceniamy smialo jako zerowe. Regulujemy jeszcze przerzutke i ruszamy dalej. Serwis rowerowy w Warszawie, ktory tak wychwalalismy nie do konca sie spisal. Z hamulcami tez najlepiej nie jest od poczatku wyprawy. Bledem bylo oddanie roweru w ostatniej chwili, bez mozliwosci przetestowania go. Minelo. Radzimy sobie z biezacymi naprawami. Jest troche z gorki wiec pedzimy calkiem szybko. Jedziemy przez las a potem przez mocno pofaldowany wydmowy teren porosniety trawa. My mamy jednak plasko bo sciezka asfaltowa wije sie miedzy pagorkami. Przed Skagen jest takie zageszczenie rowerow, ze podczas wyprzedzania jest zupelnie jak podczas jazdy samochodem - trzeba zdazyc przed rowerzystami nadjezdzajacymi z przeciwka. Mijamy Skagen i dojezdzamy do Grenen. Dalej na polnoc jest juz tylko waski cypel plazy. Rowerami nie da sie tam dojechac wiec wraz z innymi turystami wsiadamy do specjalnego pojazdu, ktory nazywa sie Sandormen. To kilkudziesiecioosobowy wagon-przyczepa na grubych oponach, ktora ciagnie traktor. Przejazdzka trwa niecale 10 minut. Na czubku cypla jest tloczno. Kazdy chce sobie zrobic zdjecie z jedna noga w Baltyku i druga w Morzu Północnym. Odpoczywamy na piasku. Dlugo jednak nie zostajemy bo wciaz przewijaja sie tutaj tlumy. Wsiadamy do Sandormena i jedziemy przez piasek. Rowery stoja wsrod setek innych. Podziwiamy jeden z nich. Piekny zielonkawy, ktory stoi obok naszych. Nawet najmniejsze detale ma specjalne. Np. pomaranczowe pancerze linek ze zlotymi zakonczeniami.  Dojezdzamy do latarni morskiej i pokonujac 208 stopni kretych schodow wspinamy sie na gore. Latarnia ma wysokosc 43 metrow. Doskonale widac stad cypel Grenen i kursujace po nim Sandormeny. Na morzu majestatycznie suna wielkie statki szykujac sie do przeprawy przez ciesnine Kategat. Jeden z nich ma na pokladzie wielkie pomaranczowe pojemniki w ksztalcie półkul. Ciekawe co w nich przewozi? W supermarkecie w Skagen kupujemy szparagi i tarty ser. Czeka na nas rozstawiony namiot wiec bedzie wiecej czasu na ucztowanie po powrocie. Miedzy półkami sklepu przeciska sie bardzo gruby czlowiek. Ubrany jest w t shirt z napisem Polska. Nie rozmawiamy jednak z rodakiem. Siadamy na chodniku pod sklepem i jemy kanapki z krakersow na ktore kladziemy plasterki sera. Ruszamy w droge powrotna. Droge juz znamy. Czujemy sie juz zmeczeni i w tym momencie wymieniona rano detka flaczeje. Nie mamy juz zapasu a przed nami jeszcze ponad 20 km. Dopompowujemy co i probujemy jechac. Tym systemem dojezdzamy jakos do pierwszego napotkanego sklepu gdzie nie ma niestety detek. Ale jest zestaw naprawczy z latkami i klejem! Kupujemy. Do domu jest juz jednak niewiele ponad 10 km. Jedziemy wiec dalej systemem dopompowywania puszczajacej powoetrze detki. Dziure naprawimy w mlynie. Udalo sie. Jakos dotarlismy. Pojawili sie nowi sasiedzi. Para rowerzystow z belgii. Maja przyczepki rowerowe. W jednej z nich wioza dwie male coreczki. Okazuje sie, ze przejechali juz ponad 1200 km. Szykujemy dzis wystawna kolacje. Na pierwsze danie szparagi pod beszamelem a na drugie serowa quesadilla. Dobrze ze kupilismy gaz bo w trakcie gotowania trzeba bylo zmienic nabój. Wszystko sie udaje. Na zakonczenie dnia znowu obserwujemy chowajace sie slonce za wiatrakiem. Szkoda ze jutro juz stad odjezdzamy. Tymczasem pora spac.

wtorek, 24 lipca 2012

Dzien czwarty




Port w Hirsthals

Wpływamy do Hirtshals



"Nasz" cudowny mlyn.

Jutlandzkie pola z morzem na horyzoncie.



Plaza jest tylko dla nas.

Za oknami juz jasno, ale na razie zadnego ladu nie widac. Przed nami morze polnocne. Pytamy mlodego niemca ktora godzina. Jest 6:30 czyli za trzy godziny bedziemy juz w Hirtshals. Jeszcze troche spimy. Chociaz byly nerwy z powodu niezaliczonej check in i rewolucji w brzuchu od morskiego falowania, noc nie byla taka zla. Poza zachowaniem recepcjonistki juz nic nieprzyjemnego nas nie spotkalo. Nikt nie przyszedl i nie probowal nas wyrzucac czy karac w inny sposob. Zartowalismy, ze nastepnym razem mozemy sprobowac dostac sie na prom bez zadnej rezerwacj czyli oplaty jakiej nalezy dokonac z chwila jej dokonywania przez internet. Przeciez juz wiemy, jak dostac sie do srodka bez odprawy. A dalej juz nikt nic nie sprawdza i gdyby nie sprawa dostepu do wifi, nie byloby calej tej historii. Na szczescie i stres z nia zwiazany i fatalna choroba morska jest juz za nami, tak jak norweski deszcz, bo teraz za oknami nie pada. Im jestesmy blizej Danii tym chmur jest coraz mniej. Wychodzimy na zewnatrz. Obserwujemy odbijajace sie w morzu slonce. Na horyzoncie majaczy juz Jutlandia. Odwiedzamy sklep wolnoclowy ale w koncu nic w nim nie kupujemy, za to korzystamy z probek ekskluzywnych kosmetykow. Z perfumami po wieczornych nudnosciach nie eksperymentujemy. Mimo ze juz wyraznie widac za oknami zblizajacy sie lad decydujemy sie szybko zjesc mini sniadanie i wypic herbate. Ceny szokuja. Za dwie herbaty i bulke z serem placimy ponad 50zl. Zbieramy sie bo juz wplywamy do Hirtshals. Schodzimy do naszych rowerow. Przezyly jakos nocny rejs bez szwanku. Pakujemy sakwy. Zagaduje nas polak. Zaskoczylo go ze tu na promie sa z rowerami polacy. Wymadrza  sie troche na temat tego ze jezdzimy bez kaskow. Grzecznosciowo rozmawiamy. W koncu kolej na nas wyprowadzamy rowery i juz jestesmy na dunskiej ziemi. Niebo wreszcie jest blekitne i swieci mocno slonce. Piekna pogoda lagodzi troche nieprzyjemne wspomnienia z nocy. Musimy jeszcze poprawic sakwy i ruszamy dalej. Kilkaset metrów za bramą portu jest już znak na drogę rowerową nr1. Skręcamy. Jedziemy wygodnym asfaltem i nie możemy nacieszyć się słońcem. Mijamy dużo drewnianych domków. Nietypowo wyglądają spadziste dachy bo rośnie na nich trawa. Droga którą jedziemy to szlak rowerowy. Jeżdżą tędy też samochody ale ruch jest minimalny. Co jakiś czas mijamy się z innymi rowerzystami. Jadą też ludzie na koniach. Po ciężkich warunkach w Norwegii ta cala sielanka wydaje sie nierealna. Myslimy jednak o sniadaniu i jestesmy zmeczeni rejsem wiec poslugujac sie  mapa dolaczona do naszego przewodnika zmierzamy w kierunku darmowego campingu. Mijamy miejscowosc Tversted. Kupujemy maslo ktore ma podluzny ksztalt wiec z powodzeniem miesci sie w termosie. Niestety pobolewa tez gardlo wiec kupujemy strepsilsy do ssania. Mijamy fajny zabytkowy wiatrak ktory wyglada inaczej niz polskie. Kolumna z wirnikiem wybudowana jest na dachu parterowego, podluznego budynku. Dojezdzamy do duzego platnego campingu w Skiveren. Pytamy o darmowe pole namiotowe. Okazuje sie ze jest ono wlasnie przy tym wiatraku. Zawracamy. Okazuje sie ze kryty slomą wiatrak wybudowany w 1924 roku to skansen i minimuzeum. Mozna wejsc do srodka nacisnac guzik i wysluchac krotkiej historii mlynow wiatrowych w danii. Jest tez monitor na ktorym wyswietla sie film pokazujacy zasade dzialania wiatraka. Nikt tego nie pilnuje a nic nie jest zniszczone. Decydujemy sie zrobic od razu obiad. W koncu jest juz po 12 stej. Gotujemy makaron i preparujemy gotowy sos neapolitanski z torebki. Dorzucamy kukurydze z puszki i nawet ananasa. Cala ta breja smakuje dobrze tylko szybko stygnie. Po zjedzeniu chwilke odpoczywamy. Jednak dzis nie jedziemy juz dalej. Rozbijemy tylko namiot i pojdziemy na plaze. Znalezlismy niezly kawalek trawy przy samym wiatraku. Wygodnie wchodza szpilki. Rozstawilismy juz tropik i w tym momencie zobaczylismy namiot, ktory stoi jednak jakies 150 metrow stad. Okazuje sie ze musimy sie przeniesc, bo miejsce do campingowania jest jednak tam. W zasadzie jest mozliwosc spania bez namiotow bo jest tu cos w rodzaju niskiego daszku z drewna. Mozna pod to cos wejsc i polozyc sie w spiworze. Takie daszki sa tu cztery. My chowamy tu sakwy. Nie chce nam sie na razie rozbijac namiotu. Wsiadamy na rowery i jedziemy na plaze. Jest 5 minut stad. Szersza jakies 3 razy niz w polsce. I prawie pusta. Pojedyncze osoby siedza co 200 metrow. Duzo wolnej przestrzeni. Da sie tu jechac rowerem ale nawet samochodem co jest dozwolone. Umozliwia to specyficzny  piasek ktory jest jakby ubity ale sa miejsca gdzie jest jasny i drobny tak jak w Polsce. Siadamy wlasnie w takim miejscu. Jest idealnie. Nie ma meczacego upalu tylko swiezy powiew od morza. Woda wcale nie jest taka zimna. Po odpoczynku jedziemy na rowerach plaza jakies 3 kilometry. Wychodzimy przy campingu w Skiveren. Na naszym polu nie znalezlismy wody wiec musimy ja stad przywiezc. Ogladamy tez prysznice. Sa platne wiec mimo ze nie jestesmy z tego campingu moglibysmy chyba z nich skorzystac.Moze pozniej. Tymczasem napelniamy bidony i wracamy do naszego wiatraka. Kupilismy swieze bulki i delektujemy sie maslem ktore calkiem niezle sie przechowalo w termosie. Podchodzi do nas dunczyk z namiotu ktory jest przy drugim drewnianym daszku. Chyba pyta czy tam w wiatraku jest woda. Nie. On nam mowi ze tam jest woda, toaleta i zlew. Nie musielismy jej przywozic ze Skiveren. Jakby malo bylo dobrych wiadomosci znalazl sie jeszcze telefon, a juz myslelismy ze zginal na promie. Na koniec dnia ogladamy zachod slonca, a po myciu wracamy do namiotu, ktory oznaczylismy nasza czerwona lampka z decathlonu. Widac ja z daleka. Jednak i ona sie przydala. Spimy.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Dzien trzeci


Padalo cala noc, ale rano deszcz ustał. Zapłacilismy za drugą noc na campingu. Ledwo zdazylismy zagotowac wode na kuchence i znowu zaczelo padac. Przenieslismy sie wiec ze sniadaniem do pomieszczenia socjalnego na campingu. Jest tam kuchenka elektryczna, stolik dwie kanapy i telewizor. Szykujemy kanapki z pumpernikla. Dosiadaja sie polacy, ktorzy tez nocowali na naszym campingu. Probujemy policzyc ile czasu potrzebujemy na dojechanie do promu. Port jest w Risavika i sek w tym ze nie znamy dokladnej odleglosci ze Stavangeru do tego miejsca. Opierajac sie na naszych niedoskonalych mapach szacujemy ze moze to byc 10 albo 15 kilometrow. Przed nami jeszcze jednak droga powrotna do Tau okolo 5 kilometrow i przeprawa promem do Stavangeru. Po sniadaniu zaczynamy sie zwijac. W zasadzie caly czas z malymi przerwami pada. Pakowanie sakw jest dosc czasochlonne. Po zwinieciu namiotu okolo 14:30 wyruszamy do Tau. Zanim dojechalismy do drogi glownej mamy mini awarie przerzutki. Linka sie poluzowala i nie mozna zmieniac biegow. Na rowerze obladowanym sakwami najbardziej uciazliwe jest zastrzymywanie sie i zsiadanie. Typowa nóżka rowerowa nie ma szansy podeprzec roweru. Zawczasu trzeba sie rozejrzec za czyms o co rower bedzie mozna oprzec. My opieramy rowery o skrzynki na listy. Wisza zgrupowane na desce przy glownej drodze. Listonosz zostawia w nich przesylki dla mieszkancow domkow ktorych jest troche w sasiedztwie campingu. Naprawiamy przerzutke i ruszamy w dalsza droge. Solidnie pada. Mijamy sie ze starsza para rowerzystow. Wymieniamy pozdrowienia. Droga do Tau na szczescie prowadzi glownie w dol wiec dojezdzamy szybko. Prom prawie od razu przyplywa i wsiadamy. To nie ta sama jednostka ktora przyplynelismy. Wiecej jest miejsc na krytym pokladzie. Tam tez siadamy. Po doplynieciu do Stavangeru chwile spedzamy w znanej z pierwszego dnia wielkiej poczekalni. Rzeczywiscie jest tu bezplatny bezprzewodowy internet i korzystamy z tego. Decydujemy sie zwiedzic muzeum nafty. To atrakcja turystyczna Stavangeru mieszczaca sie w lsniacym, zlozonym z cylindrycznych modulow budynku, ktory ma udawac platforme wiertnicza. Jestesmy troche niepewni czy wystawa jest warta zwiedzania. Bilety sa drogie bo kosztuja w przeliczeniu 60 zl od osoby. Uznano jednak nasze legitymacje dziennikarskie i bilety dostajemy gratis. Wystawa okazuje sie byc bardzo fajna. Ogladamy modele platform wiertniczych. Wiekszosc z nich po uwzglednieniu czesci znajdujacej sie pod woda ma prawie wielkosc wiezy eifla. Przebieramy sie tez w kombinezony zalogi smiglowca ratunkowego. Sa pomaranczowe i wygladamy w nich troche jak kosmonauci. Jest juz po 18 a my przeciez na 19:30 chcemy byc w porcie a jeszcze nie wiemy gdzie to dokladnie jest. Ruszamy wiec wlasciwie juz nie zwracajac uwagi na lejacy deszcz. Inni tez sie nie przejmuja. Wielu nawet nie zawraca sobie glowy parasolami. Inni jak gdyby nigdy nic spaceruja w ulewie lub uprawiaja jogging. Mijamy ciekawa katedre, jeziorko i wjeżdzamy do parku. Pytamy ludzi o Rysavike. Okazuje się że musimy wrócić do szosy głównej. Bardzo pada a do odplyniecia promu zostało niewiele czasu. W końcu pojawiają się tablice potwierdzające że droga która jedziemy prowadzi do promu płynącego do danii. Rejon portu wygląda jak teren budowy. Mijamy różne hale i magazyny. Wreszcie widzimy nasz statek ms bergenfjord linii fjordline. Wjeżdżamy przez otwarta metalowa brame. Przejezdzamy miedzy samochodami. Trwa zaladunek samochodow. Pytamy sie jednego z pracownikow sterujacych zaladunkiem czy rowerzysci maja wjezdzac tedy. Jestesmy juz w brzuchu promu. Wskazuja nam porecz do ktorej mamy zamocowac rowery specjalnymi pasami. Wyciagamy jeszcze ubrania do spania i jakies jedzenie zeby je miec przy sobie na pokladzie. Wchodzimy schodami na gore. Fotele lotnicze, ktore mamy zarezerwowane sa na 4 pokladzie. Wszystkich pieter jest 7. Wchodzimy do kabiny z fotelami. Jest na dziobie. Zajmujemy fajne miejsca z widokiem do przodu. Za oknami pada a u nas wreszcie sucho. Bedziemy plynac ponad 12 godzin. Zastanawiamy sie co z biletami. Nikt nas dotychczas o nie nie pytal. W momencie rezerwowania biletow wykupilismy opcje korzystania z bezprzewodowego internetu. Pora ustalic jak sie z tym internetem polaczyc. Trzeba isc na recepcje. Tymczasem prom juz plynie. Na recepcji czeka nas fatalna niespodzianka. Agentka fjordline zaskoczona ze nikt nas nie pytal dotad o bilet nie moze sie nadziwic jak w ogole weszlismy na prom. Twierdzi ze przed wejsciem na prom powinnismy sie odprawic na ladzie. Nie zrobilismy tego, wiec nasza rezerwacja zostala anulowana, a miejsca sprzedane. Nie tylko
nie dostaniemy oplaconego internetu ale mamy opuscic kabine z fotelami i spedzic noc na korytarzu. W zasadzie plyniemy na gape. Sytuacja jest beznadziejna. Na domiar zlego prom jednak niezle buja i nie obejdzie sie bez torebki chorobowej. Dramat. Co tu robic za chwile jeszcze ktos przyjdzie i wyrzuci nas z tych foteli. Mimo wszystko sie nie ruszamy. Chorowanie i nerwowka trwa jakies dwie godziny. W koncu decydujemy sie zasnac. Chyba juz nikt nie bedzie zawracal nam glowy. Pasazerowie ktorym podobno sprzedano nasze miejsca jakos sie nie pojawili. Statek kolysze jakby spokojniej.
Wielka poczekalnia w przystani promowej Stavanger. 
Przebieranka w kombinezonie Oljemusem.

Za ogrodzeniem prom MS Bergenfjord.


niedziela, 22 lipca 2012

Dzien drugi

Sen przerwal nam chlod. Okazalo sie ze zasnelismy w niezamknietym namiocie. Zasunelismy tylko sypialnie, ale tropik zostawilismy niezamkniety. Osobnym problemem bylo to, że ustawilismy namiot
na pochylosci i turlalismy sie w bok. Na szczescie rano nie padalo. Wczoraj bylismy tak zmeczeni, ze odpuscilismy sobie wieczorna toalete. Aby nadrobic zaleglosci udalismy sie w strone prysznicow. Okazalo sie ze korzystanie z nich jest platne. Aby moc uzywac prysznica przez 4 minuty - trzeba do wiszacej na scianie czarnej skrzynki wrzucic 10 koron. Na campingu nie bylo bankomatu, ale udalo nam sie wyplacic 100 koron z karty na recepcji. Po powrocie do namiotu zrobilismy sniadanie, a potem znowu polozylismy sie żeby jeszcze poodpoczywac i troche pospac. Zaparzylismy jeszcze herbate i zjedlismy hałwę. Dzis zgodnie z planem nigdzie sie nie spieszymy. Kiedy tak sie wylegiwalismy znowu zaczelo siąpić. W recepcji na szybie przykleili kartke z prognoza pogody. Okazuje sie ze najwieksze opady beda nadchodzacej nocy i w poniedzialek. Troche niedobrze bo w poniedzialek wieczorem musimy dotrzec stad do portu skad odplyniemy do Danii oznacza to w sumie ponad 20 km pedalowania w ulewnym deszczu co moze byc trudne. Przed nami dylemat: korzystac z tego ze pada malo, zwijac sie juz, jechac do Tau, pozniej promem i przez tunel na camping w Stavangerze tak aby byc blisko portu jak lunie deszcz w poniedzialek czy jednak dzis podjac probe wczesniej planowanej wycieczki na skałę Preikestolen? Nie mozemy dluzej czekac bo zbliza sie juz 15sta. Jednak ruszamy na Preikestolen, ale autobusem. Boimy sie stromych podjazdow wiec rowery zostaja na campingu. Mamy za malo gotowki na bilet, recepcja zamknięta. Autobus przyjeżdża o 15:50. Znajac wlasciwie z góry odpowiedz pytamy w autobusie czy można zapłacić kartą. Kierowca bierze nas za darmo. Obiecujemy po dojechaniu na miejsce wyplacic pieniadze z bankomatu i kupic bilety. Jedziemy. Za Jorpeland droga jest bardzo stroma. Dobrze ze zostawilismy rowery. Po 25 minutach dojechalismy do miejsca skad zaczyna sie wspinaczka na Preikestolen. Kierowca mowi ze jest okej i ze nie musimy nic placic. W  sklepie z pamiatkami dowiadujemy sie ze ostatni autobus powrotny jest o 19:55. Czyli jak pojdziemy pod gore to nie zdazymy, bo droga w jedna strone zajmuje 2 godziny. Jest juz 16:40. Trudno najwyzej wrocimy na camping na piechote. Podejscie jest trudniejsze niz myslelismy. Caly czas stromo po duzych kamieniach. Pada deszcz ale w lesie mniej. Pod gore idziemy tylko my. Wszyscy juz wracaja. Po mniej wiecej pol godzinie jest wyplaszczenie i droga prowadzi po chodniku z desek. Idziemy dosc szybko choc szans na to by zdazyc na autobus nie ma. W krotkiej przerwie pijemy herbate z termosu i jemy batoniki. W dol schodza ludzie z malym dzieckiem w specjalnym plecaku. Mimo ze pada w butach mamy sucho. Peleryna tez sie sprawdza. Doszlismy do miejsca w ktorym nie wiemy gdzie dalej isc. Skaczemy z kamienia na kamien. Duzo jest blota. Wdepniecie zakonczylo sie zanurzeniem jednej nogi po kostke w blocie. Nie ma juz drzew. Idziemy po wielkich plaskich glazach. Wyprzedza nas biegnacy czlowiek ktory zdobywa Preikestolen w stylu jogging. Wreszcie widzimy w dole wode. To Lysefjord. Prawie 600m w dół. Przechodzimy skalną sciezka. Po obu stronach są łańcuchowe poręcze. Przed nami już Preikestolen po polsku to znaczy ambona. Jest to najwieksza atrakcja turystyczna regionu. Tyle ze we wszystkich folderach jest zdjecie w pelnym sloncu. Ciekawe ile razy w roku tak tu jest? Dzis unosza sie szare chmury. Robimy zdjecie z nogami zwieszonymi w dol przepasci. W dole widac stateczki plynace Lysefjordem. Musimy wracac. O autobusie mozemy zapomniec. Czeka nas 2 godziny schodzenia a przy czarnym scenariuszu kolejne 3 godziny szosą na camping. Niestety znowu boli kolano. Dobrze ze przynajmniej przestalo padac. Widzimy na horyzoncie wode, wysepki i Stavanger. Szlak oznaczony jest czerwonymi literami "t".  Nie zawsze wyraznie widac je na kamieniach. 20:45 jestesmy na dole i mamy duzo szczescia. Lapiemy autostop jedziemy mikrobusem  z malzenstwem niemieckim. Tylko pare kilometrow ale zawsze cos. Potem idziemy szosa. Machamy. Zabiera nas norweg volvo combi. Z tylu sa wedki wiec kierowca zwraca nam uwage bysmy sie nie nadziali. Z pdrzodu siedzi z nim typowo blond wlosa norweska dziewczynka. Norweg podwiozl nas na sam camping mimo ze to nie bylo na jego trasie. Obracamy namiot by dzis sie nie turlac. W namiocie jemy kisiel "slodka chwila" i kaszke. Zaczyna ostro padac. Mamy swiatlo i w namiocie nie jest zle. Czytamy jeszcze o Danii i zasypiamy.