|
Wózki na lotnisku Sola.
|
Z samolotu widzielismy Danie, a konkretnie Jutlandie północną, z długim żółtym paskiem plaży. Dotrzemy tam pojutrze. Po kilkunastu minutach nadlecielismy nad Norwegię. Wszystko zielone i mocno pagórkowate. Z lotu ptaka, zmniejszone, wyglada to troche jak pofalowany mech w lesie. Dużo jezior. Po wylądowaniu od razu odebraliśmy pudła z rowerami, które wystawiono razem z wózkami dziecięcymi obok taśmociągu z bagażami. Niepotrzebnie martwiliśmy się o to gdzie wyrzucimy pudła. Okazało się że w hali przylotów leży cała sterta spłaszczonych kartonów pozostawionych przez innych rowerzystów. Skręcalismy rowery na spokojnie wiec w sumie zeszlo nam ponad dwie godziny. Wreszcie wyruszylismy w kierunku Sandnes. Na poczatku rowery troche sie chwialy. Jednak szkoda ze nie mamy rozlozonego ladunku na sakwy z przodu i tylu. Po drodze w duzym markecie sportowym kupilismy kartridż z gazem do kuchenki. Jak tylko wyszlismy ze sklepu zacząl siąpić drobny deszcz. Rozpadało sie okropnie. Jakos dopedalowalismy do przystanku autobusowego. Zjedlismy po dwa batoniki limonkowe w bialej czekoladzie i rozpoczelismy narade co dalej. Jesli taki deszczowy spray mialby trwac to dalsza jazda bedzie problematyczna. Opady jednak troche ustaly i w koncu dojechalismy do Sandnes gdzie akurat odbywal sie wyscig na rolkach. Ulice w zwiazku z tym byly zagrodzone co utrudnialo przejazd. Znalezlismy informacje turystyczna, ale nie bylo tam zadnych lepszych map od tych co juz mamy.Pogoda nadal byla kiepska wiec zmienilismy plan i skierowalismy sie w strone Stavangeru oddalonego o 16 km. Jechalismy przez willowe dzielnice kolorowych drewnianych domkow. Wreszcie wyjrzalo slonce. Zupelnie tego nie oczekiwalismy. Moglismy juz zdjac peleryny i nasze nieprzemakalne kapelusze rybackie. Przed Stavangerem zgodnie z drogowskazem skrecilismy na przystan, z której odpływał prom do Tau. Napotkani na przystani japończycy powiedzieli nam że bilety można kupić na statku i co ważne można zaplacić kartą. W dużej przeszklonej poczekalni jakis polak rozmawial przez skype na laptopie. Pewnie jest tu darmowe wifi. Inni polacy z dzieckiem zastanawiali sie czy mozna karmic niemowle bananem. Nie wygladali na turystow ale takich co sa tu na dluzej. Prom odplywal o 15:30. Przeprawa trwa jakies 40 minut. Caly czas swiecilo juz teraz slonce. Mijalismy skaliste porosniete wysepki i zaglowki. Doplynelismy do Tau. Bylismy juz strasznie zmeczeni i przede wszystkim spiacy. Najpierw czekal nas stromy podjazd. Marnie wygladaja szanse na camping na dziko. Mijamy tabliczki z napisem "no camping". Na szczescie widoki sa super i caly czas swieci slonce. Znowu siadamy na przystanku. Troche nie wiemy co dalej.
W sumie sytuacja nie wyglada za ciekawie bo najblizszy camping o ktorym wiemy jest 15 km stad z czego ostatnie 5km moze byc ostro pod gore. A jedna noga boli i to coraz mocniej. Jedziemy dalej i po kilku minutach czeka nas mila niespodzianka. Znak informujacy ze 700 m stad jest camping o ktorym nie wiedzielismy. To miejsce nazywa sie Solvik. Camping jest niewielki. Widzimy kilkanascie namiotow zjezdzamy wiec stromo w dol, bo polana jest bezposrednio nad woda. Recepcja zamknieta, ale kartka informuje "please find a place" wiec rozbijamy namiot. Resztki sil zuzywamy na znalezienie rzeczy w sakwach, zagotowanie wody i zalanie goracego serowego kubka i zupy ogorkowej. Ucieramy tez parmezan dla poprawy smaku. Mamy wegetarianska wersje paprykarza ktora jest bardzo dobra. Jemy to z chlebem. Masla nie mamy. Pijemy herbate. Jeszcze tylko telefon do rodzicow.
Zaplacenie 130 koron za camping u milej pani na recepcji. I zasypiamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz