SZYKUJEMY SIE NA WYPRAWE NAD BRZEGIEM DUNAJU

wtorek, 24 lipca 2012

Dzien czwarty




Port w Hirsthals

Wpływamy do Hirtshals



"Nasz" cudowny mlyn.

Jutlandzkie pola z morzem na horyzoncie.



Plaza jest tylko dla nas.

Za oknami juz jasno, ale na razie zadnego ladu nie widac. Przed nami morze polnocne. Pytamy mlodego niemca ktora godzina. Jest 6:30 czyli za trzy godziny bedziemy juz w Hirtshals. Jeszcze troche spimy. Chociaz byly nerwy z powodu niezaliczonej check in i rewolucji w brzuchu od morskiego falowania, noc nie byla taka zla. Poza zachowaniem recepcjonistki juz nic nieprzyjemnego nas nie spotkalo. Nikt nie przyszedl i nie probowal nas wyrzucac czy karac w inny sposob. Zartowalismy, ze nastepnym razem mozemy sprobowac dostac sie na prom bez zadnej rezerwacj czyli oplaty jakiej nalezy dokonac z chwila jej dokonywania przez internet. Przeciez juz wiemy, jak dostac sie do srodka bez odprawy. A dalej juz nikt nic nie sprawdza i gdyby nie sprawa dostepu do wifi, nie byloby calej tej historii. Na szczescie i stres z nia zwiazany i fatalna choroba morska jest juz za nami, tak jak norweski deszcz, bo teraz za oknami nie pada. Im jestesmy blizej Danii tym chmur jest coraz mniej. Wychodzimy na zewnatrz. Obserwujemy odbijajace sie w morzu slonce. Na horyzoncie majaczy juz Jutlandia. Odwiedzamy sklep wolnoclowy ale w koncu nic w nim nie kupujemy, za to korzystamy z probek ekskluzywnych kosmetykow. Z perfumami po wieczornych nudnosciach nie eksperymentujemy. Mimo ze juz wyraznie widac za oknami zblizajacy sie lad decydujemy sie szybko zjesc mini sniadanie i wypic herbate. Ceny szokuja. Za dwie herbaty i bulke z serem placimy ponad 50zl. Zbieramy sie bo juz wplywamy do Hirtshals. Schodzimy do naszych rowerow. Przezyly jakos nocny rejs bez szwanku. Pakujemy sakwy. Zagaduje nas polak. Zaskoczylo go ze tu na promie sa z rowerami polacy. Wymadrza  sie troche na temat tego ze jezdzimy bez kaskow. Grzecznosciowo rozmawiamy. W koncu kolej na nas wyprowadzamy rowery i juz jestesmy na dunskiej ziemi. Niebo wreszcie jest blekitne i swieci mocno slonce. Piekna pogoda lagodzi troche nieprzyjemne wspomnienia z nocy. Musimy jeszcze poprawic sakwy i ruszamy dalej. Kilkaset metrów za bramą portu jest już znak na drogę rowerową nr1. Skręcamy. Jedziemy wygodnym asfaltem i nie możemy nacieszyć się słońcem. Mijamy dużo drewnianych domków. Nietypowo wyglądają spadziste dachy bo rośnie na nich trawa. Droga którą jedziemy to szlak rowerowy. Jeżdżą tędy też samochody ale ruch jest minimalny. Co jakiś czas mijamy się z innymi rowerzystami. Jadą też ludzie na koniach. Po ciężkich warunkach w Norwegii ta cala sielanka wydaje sie nierealna. Myslimy jednak o sniadaniu i jestesmy zmeczeni rejsem wiec poslugujac sie  mapa dolaczona do naszego przewodnika zmierzamy w kierunku darmowego campingu. Mijamy miejscowosc Tversted. Kupujemy maslo ktore ma podluzny ksztalt wiec z powodzeniem miesci sie w termosie. Niestety pobolewa tez gardlo wiec kupujemy strepsilsy do ssania. Mijamy fajny zabytkowy wiatrak ktory wyglada inaczej niz polskie. Kolumna z wirnikiem wybudowana jest na dachu parterowego, podluznego budynku. Dojezdzamy do duzego platnego campingu w Skiveren. Pytamy o darmowe pole namiotowe. Okazuje sie ze jest ono wlasnie przy tym wiatraku. Zawracamy. Okazuje sie ze kryty slomą wiatrak wybudowany w 1924 roku to skansen i minimuzeum. Mozna wejsc do srodka nacisnac guzik i wysluchac krotkiej historii mlynow wiatrowych w danii. Jest tez monitor na ktorym wyswietla sie film pokazujacy zasade dzialania wiatraka. Nikt tego nie pilnuje a nic nie jest zniszczone. Decydujemy sie zrobic od razu obiad. W koncu jest juz po 12 stej. Gotujemy makaron i preparujemy gotowy sos neapolitanski z torebki. Dorzucamy kukurydze z puszki i nawet ananasa. Cala ta breja smakuje dobrze tylko szybko stygnie. Po zjedzeniu chwilke odpoczywamy. Jednak dzis nie jedziemy juz dalej. Rozbijemy tylko namiot i pojdziemy na plaze. Znalezlismy niezly kawalek trawy przy samym wiatraku. Wygodnie wchodza szpilki. Rozstawilismy juz tropik i w tym momencie zobaczylismy namiot, ktory stoi jednak jakies 150 metrow stad. Okazuje sie ze musimy sie przeniesc, bo miejsce do campingowania jest jednak tam. W zasadzie jest mozliwosc spania bez namiotow bo jest tu cos w rodzaju niskiego daszku z drewna. Mozna pod to cos wejsc i polozyc sie w spiworze. Takie daszki sa tu cztery. My chowamy tu sakwy. Nie chce nam sie na razie rozbijac namiotu. Wsiadamy na rowery i jedziemy na plaze. Jest 5 minut stad. Szersza jakies 3 razy niz w polsce. I prawie pusta. Pojedyncze osoby siedza co 200 metrow. Duzo wolnej przestrzeni. Da sie tu jechac rowerem ale nawet samochodem co jest dozwolone. Umozliwia to specyficzny  piasek ktory jest jakby ubity ale sa miejsca gdzie jest jasny i drobny tak jak w Polsce. Siadamy wlasnie w takim miejscu. Jest idealnie. Nie ma meczacego upalu tylko swiezy powiew od morza. Woda wcale nie jest taka zimna. Po odpoczynku jedziemy na rowerach plaza jakies 3 kilometry. Wychodzimy przy campingu w Skiveren. Na naszym polu nie znalezlismy wody wiec musimy ja stad przywiezc. Ogladamy tez prysznice. Sa platne wiec mimo ze nie jestesmy z tego campingu moglibysmy chyba z nich skorzystac.Moze pozniej. Tymczasem napelniamy bidony i wracamy do naszego wiatraka. Kupilismy swieze bulki i delektujemy sie maslem ktore calkiem niezle sie przechowalo w termosie. Podchodzi do nas dunczyk z namiotu ktory jest przy drugim drewnianym daszku. Chyba pyta czy tam w wiatraku jest woda. Nie. On nam mowi ze tam jest woda, toaleta i zlew. Nie musielismy jej przywozic ze Skiveren. Jakby malo bylo dobrych wiadomosci znalazl sie jeszcze telefon, a juz myslelismy ze zginal na promie. Na koniec dnia ogladamy zachod slonca, a po myciu wracamy do namiotu, ktory oznaczylismy nasza czerwona lampka z decathlonu. Widac ja z daleka. Jednak i ona sie przydala. Spimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz