SZYKUJEMY SIE NA WYPRAWE NAD BRZEGIEM DUNAJU

środa, 5 września 2012

Dzien trzynasty

Pierwsza noc od prawie dwóch tygodni bez namiotu, bez śpiworów, na miękkim materacu czyli w łóżku, w domu, ale jeszcze nie własnym, na razie w Szwecji, upłynęła błogo. Pobudka około ósmej, prysznic i śniadanie. Chrupiące tosty z dżemem i serem. Pomidory. Masło orzechowe. Ciemny chleb. Kawa z mleczkiem i herbata. Odszukaliśmy w sakwie naszą kempingową cytrynkę w płynie. Jeszcze tylko ostatnie dopięcie worka z sakwami, który trzeba było nieco naruszyć po spakowaniu na dworcu w Kopenhadze, żeby wyjąć przybory toaletowe oraz ubrania i o 10:30 jedziemy na lotnisko w Malmö. Zgodnie z planem jesteśmy około półtorej godziny przed odlotem. Podklejamy jedno z pudeł rowerowych. Przydałoby się coś sztywnego. Sama taśma to za mało. Narożnik spodni jest niestety w kiepskim stanie. W dotychczasowym transporcie zdążył już wypuścić widelec. Folder reklamowy linii SAS, który podklejamy w uszkodzone miejsce wydaje się dobrym zabezpieczeniem. Zobaczymy, co z tego wyjdzie po odebraniu bagażu w Modlinie. Póki co idziemy odprawić bagaże. Lotnisko jest dość duże. Z wieloma stanowiskami check in-u. Ludzi jest mało. Podchodzimy i od razu jesteśmy obsłużeni. Po odprawie jeszcze tylko chwilę czekamy aż pracownik security przyjdzie po nasze pudła, by je odesłać do samolotu. Jest już 11:50 o 12:00 mamy boarding time. Próbujemy jeszcze zjeść szybko lody. Są tu takie z automatu. Truskawkowe. Okazują się marne. Idziemy do niedużej na razie kolejki. Potem na pokład tylnym wejściem samolotu. Zajmujemy nasze stałe miejsca. Po prawej stronie przy skrzydle. Lot jest krótki. Trwa 1,20 min., samolot leci dość nisko. Przygotowanie do lądowania jest dość nudne. Pilot wcześnie zaczyna obniżać maszynę. Aż w końcu siadamy. Wreszcie wydostaniemy się z gwarnego pokładu. Hałasowały głównie dzieci. Było ich dużo. Przemierzamy płytę lotniska w ostrym upale. Duńskie powietrze nawet w słońcu nie było tak męczące, jak dzisiejsza gorączka w Modlinie. Zastanawiamy się, co dalej? Planowany powrót pociągiem i na rowerach nie jest możliwy od chwili ukręcenia śruby w mocowaniu bagażnika. Podróż autobusem do dworca kolejowego w Modlinie i poten pociągiem do Warszawy i dalej jeszcze z Centralnej na Mokotów przeraża. Rozważamy taxi. Liczymy, że na placu przed lotniskiem coś będzie. Wiemy o autokarach, które zsynchronizowane z przylotami powinny zabierać pasażerów. I tak rzeczywiście jest. Bilet od osoby kosztuje 30 zł. Wrzucamy bagaże. Pudła ledwo się zmieściły, bo z autobusu skorzystało wielu ludzi. Pojazd jest nowy. Wg. planowego rozkładu dojazd ma zająć godzinę. Na pokładzie jest stewardesa. Każe zapiąć pasy. Po uruchomieniu silnika rozbrzmiewa w głośnikach radio Zet a z wywietrzników wieje ostro zimne klimatyzowane powietrze. Wszystko pachnie tu nowością. W międzyczasie zamawiamy taxi do domu. Tłumaczymy szczegółowo gabaryty naszych bagaży. Dyspozytor potwierdza przyjęcie zamówienia. Odpowiedni samochód ma na nas czekać o 15:00. Przyjeżdzamy na parking Universum. Autokar wjeżdża w głąb placu, przez szlaban, przez który wjazd dla innych samochodów jest płatny. Taxi nie może wjechać. Taszczymy nasze ciężary do szlabanu sami. Widzimy, że samochód jest za mały i jeszcze ma tzw. kratkę. Katastrofa. Jest gorąco. Na szczęście udaje się zamówić drugą taxówkę. Przyjeżdża szybko i wszystko się mieści. Wracamy do domu.


środa, 1 sierpnia 2012

Dzien dwunasty

W nocy bylo troche zimno. Ale poranek jest cieply i co najwazniejsze bezdeszczowy. To byla nasza ostatnia noc pod namiotem podczas tej wyprawy. Zgodnie z planem dzis spimy juz w Malme. Przedtem jednak musimy zdobyc pudla na rowery,  rozkrecic je i spakowac no i zobaczyc kawalek Kopenhagi. W campingowej kuchni spotykamy dwoch polakow. Wnioskujemy z ich wymiany zdan ze sa na "saksach" w Kopenhadze. Pracuja jako kierowcy riksz, którymi wożą turystów. Po sniadaniu najpierw jedziemy na dworzec. Tym razem totalnie sie pilnujemy zeby nie zabladzic. Po drodze mijamy sklep Cykel Banditen. Jednak sa dosyc daleko od stacji. Moze znajdziemy pudla gdzie indziej. Tymczasem wlasnie wjechalismy do centrum Kopenhagi. Mijamy ratusz i pytamy o dworzec. Musimy skrecic w prawo. Vis a vis stacji jest wielki park rozrywki Tivoli. Rzeczywiscie jest to rodzaj ogrodu, w którym mieszczą się rozmaite karuzele, huśtawki, diabelskie młyny itp. Wchodzimy do wielkiek hali dworca. Do przechowalni bagazu zjezdzamy winda. Najpierw jeden rower potem drugi. Zdejmujemy sakwy z rowerow i pakujemy je do naszego wielkiego czarnego wora, ktory nadamy na bagaz do samolotu. Wszystko zostawiamy w przechowalni. Zabieramy tylko mala sakwe z aparatem. Wyjezdzamy na rowerach z terenu dworca. Jest 12:30. Nie mamy wiele czasu. Niestety jedna z opon wydaje sie robic miekka. Nie ryzykujemy. Spinamy rowery razem i zostawiamy je pod dworcem. Idziemy na piechote. Spieramy sie czy probowac zwiedzac miasto czy isc na wystawe? Moze jednak uda sie troche tego i troche tego. No i koniecznie maja byc lody. Obok jest budynek duńskiego instytutu wzornictwa. Wchodzimy. Sa dwie ekspozycje. Nieduza przekrojowa stała wystawa prezentujaca duński design od lat 40 stych do współczesności i druga czasowa pokazująca kreatywne podejscie do roznych materiałów. Zaczynamy od tej pierwszej. Najbardziej znanym duńskim projektantem jest Arne Jacobsen. Oglądamy zegary, sztućce i naczynia jego autorstwa. Na wystawie jest też fajny elektryczny, jednoosobowy samochód i nowoczesna okrągła półka. Podoba nam sie drewniana małpa. Jej replikę można kupić w butiku na górze ale jest strasznie droga więc odpuszczamy. Na wystawie oglądamy białą trumnę. Czyżby była z papieru? Wychodzimy z Design Center i idziemy w strone ratusza ze strzelistą wieżą. Remontują nawierzchnię i strasznie tu rozkopane. Coraz wiecej i wiecej ludzi tloczy sie na ulicy. Wpadlismy w rejon sklepowo handlowy. A my szukamy raczej jakichs kafejek no i lodziarni. Mijamy duzo sklepow rowerowych. Moze spytamy gdzies o pudła? Byłoby bliżej do stacji. Wchodzimy do jednego ze sklepow. Wlasnie wypakowuja nowy rower. Maja tez drugie pudlo. Swietnie. Prosimy by je zmierzyli. Niedobrze. Sa troche niskie. Nie wiadomo czy rowery sie do nich zmieszcza. Umawiamy sie ze wrocimy za 2 godziny. Szukamy juz nie tylko lodziarni ale i czegos do jedzenia. Jest pora lunchu wiec wszedzie tloczno. Wreszcie znajdujemy male fajne miejsce Elmstreet Pizza. Zamawiamy nietypowa pizze z kartoflami. Do tego bruschetta i salatka grecka. Bardzo sie napchalismy. A przeciez jeszcze musza sie zmiescic obowiazkowe lody. Dzwonimy do sklepu Cykel Banditen. Nie pracuje dzis Jennie tylko Emil. Trudno sie z nim dogadac. Na poczatku mowi ze nie maja zadnych pudel. W koncu łapie o co chodzi. Chcemy aby je dla nas zmierzyl ale on nie ma miarki. Twierdzi jednak ze sa najwieksze jakie maja. W koncu decydujemy sie zabrac jednak te pudla ze sklepu ktory dzis znalezlismy i nie isc do Bandytow. Zabieramy pudla i gramolimy sie z nimi przez miasto. Ludzie pewnie mysla ze jestesmy kloszardami i ze niesiemy ze soba swoje domy. Na przeciwko biblioteki uniwersyteckiej jest fajna kawiarnia. Pytamy czy maja lody. Maja. Siadamy i po chwili dostajemy spore puchary. Do tego bierzemy napój imbirowy. Juz po piątej wiec łapiemy odstawione na chwile pudla i drepczemy do dworca. Rowery rozkrecamy na hali głównej. Idzie sprawnie. Cos bełkocze pijany kloszard, mieszkaniec dworca ale jest niegroźny. Trzeba jeszcze przyniesc wór z przechowalni i już zjeżdżamy windą na peron. Z całym majdanem pakujemy sie do pociagu. W wagonie upychamy sie jakos, ale mnostwo jest wozkow dziecinnych. W pewnym momencie pudłami zablokowalismy faceta w toalecie. Dzwonimy do szweda z kwatery prywatnej, w której dziś nocujemy. Zgodnie z ustaleniami wyjedzie po nas na stacje a jutro zawiezie nas na lotnisko. Pociąg wjeżdża na most i pędzimy przez morze. W dole faluje woda a po prawej w oddali kręca się wiatraki postawione na dnie morza. Wysiadamy. Szwed czeka na nas przy windzie. Na szczescie pudla zmiescily sie w samochodzie. Zostana juz w nim na noc. Jedziemy. Nocujemy w kwaterze w polskim stylu. To zwyczajny dom jednorodzinny. Pokoje goscinne sa w suterenie ale jest okej. Przed snem mamy odebrac prowiant na sniadanie. Z lodowki szwed gospodarz daje nam chleb, ser pomidory. Z prowiantu sniadaniowego robimy jeszcze kolacje. Jutro o 10:30 jedziemy na lotnisko. Nastawiamy budzik i zasypiamy.

wtorek, 31 lipca 2012

Dzień jedenasty

Zgodnie z planem dzis wieczorem chcemy byc na campingu w Kopenhadze. Kupujemy na campingu dostep do internetu by zalatwic kilka spraw. Caly czas glowimy sie jak organizacyjnie rozegrac kwestie spakowania rozkreconych rowerow do pudel i przewiezienia ich na lotnisko w Malme. Dlugo przed wyjazdem zarezerwowalismy nocleg w Malme i to na wszelki wypadek w dwóch miejscach. Okazalo sie ze przegapilismy termin odwolania rezerwacji, ktory minal wczoraj o 23:59. Trudno. Na szczescie to relatywnie tani motel Formule 1. Tak czy siak nie mozemy juz tez odwolac drugiej rezerwacji. Zatem wszystko na to wskazuje, że noc przed samym odlotem spedzimy juz w Malme. W sumie to i lepiej bo jak sie zastanowilismy to wyszlo na to nawet gdybysmy wstali na campingu w Kopenhadze o 6 rano to i tak mielibysmy na styk czasu by zdazyc na lotnisko. Musimy przeciez jeszcze z Kopenhagi przejechac mostem przez morze do Malme. Lepiej wiec ze stanie sie to dzien wczesniej a nie w dniu odlotu. Tymczasem korzystajac z campingowego internetu zalatwiamy formalnosci dotyczace odprawy przed odlotem. Musimy jeszcze oplacic przewoz rowerow. Transakcja z przyczyn niejasnych jest odrzucana. Nie ma rady. Musimy wykonac awaryjny telefon do Paryza. Francuska karta zadzialala. Dobrze ze tak sie to udalo bo w przeciwnym razie musielibysmy placic za rowery na lotnisku co jest drozsze. Dzwonimy jeszcze do sklepu Rowerowi Bandyci w Kopengadze. Jennie, dziewczyna ktora pracuje w tym sklepie odpisala na naszego maila wyslanego kilka tygodni przed wyjazdem. Wlasnie od nich mamy dostac tekturowe pudla w ktore spakujemy rowery. Przeciez te w ktorych przywiezlismy rowery wyrzucilismy na lotnisku w Stavangerze. Dzwonimy. Hurra. Pudla sa. I czekaja na nas. Mozemy je odebrac.  Ruszamy wiec czym predzej do Frederiksund gdzie zaladujemy rowery do podmiejskiej kolejki i dojedziemy prosto do Kopenhagi. Mamy cos pecha z detkami. Po drodze znow musimy jedna wymienic. Dodatkowo pomylilismy droge jak juz prawue dojezdzalismy do Frederiksund. Nadlozylismy 4 km. Wreszcie wjezdzamy do miasteczka. Co chwile pytamy o stacje by juz wiecej nie zabladzic. Goni nas czarna chmura. Wpadamy na stacje. Kupujemy bilety w automacie. Kolejka do Kopenhagi odjezdza za minute. Pedzimy. Udalo sie. Ale w srodku tlum rowerow. Ledwo wciskamy nasze. Ten pociag ktorym jedziemy to cos a la paryski RER albo jak ktos woli warszawska WKD. Stacje sa czesto. Jedziemy troche ponad pol godziny. Im blizej Kopenhagi tym rowerow coraz wiecej. Dowiadujemy sie ze na camping lepiej wysiasc wczesniej. Przeciskamy sie przez rowerowy tlum. Uprzejmy dunczyk prowadzi nas do windy. Czeka na nas na dole potem dokladnie wskazuje droge. Jedziemy 2km i juz jestesmy na campingu. Tymczasem chmura z Frederiksund wlasnie nas dogonila. Szybko rozbijamy tropik. Zdazylismy w ostatniej chwili. Nad Kopenhaga przechodzi krotka burza i ulewa. Gdy otwieramy namiot na niebie jest tecza. Chcemy wieczorem zrobic wypad do centrum. To niecale 4 km. Niestety bladzimy bez ladu i skladu. Co chwile dowiadujemy sie ze centrum jest w inna strone. Trudno. Wracamy na camping. Jest juz prawie ciemno i nie bedziemy dalej bladzic. Moze przynajmniej kawalek Kopenhagi zobaczymy jutro. Zasypiamy na campingu w dzielnicy Belahoj w Kopenhadze.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Dzien dziesiąty


Nasz namiot oblazly slimaki. Na szczecie potrzasajac tropikiem da sie je latwo zrzucic. Jest slonce. Żaglowki kolysza sie w basenie portowym. Budynek z prysznicami jest w zasadzie przy samym zejsciu na pomosty. Tutejsze wc i umywalnia sa glownie przeznaczone dla zeglarzy. Prysznic znowu dziala na monety. Wlasnie otwarto sklepik z rybami a przy nim stragan z warzywami. Kupujemy pomidora. Sniadanie jemy na drewnianym stole przy porcie. Milo grzeje slonce. Tropik zostawilismy jeszcze rozstawiony bo w nocy padalo. Kiedy po sniadaniu wracamy go zwinac poznajemy rowerzystke z Hiszpanii ktora wlasnie wstala ze swojego namiotu tunelowego (to rodzaj namiotowej jednoosobowej "trumny"  w ktorej mozna tylko lezec). Hiszpanka samotnie jedzie az na Nordkap. To najdalej na polnoc wysuniety czubek Norwegii. Zamierza podrozowac przez 2 miesiace. Nas czas bardziej goni wiec wyruszamy. Pogoda dobra. Jest tu troche podjazdow pod gore. Nie spodziewalismy sie tego. Lapiemy gume. A tu zaczyna sie chmurzyc. Wymiana jest teraz trudniejsza bo rower jest obladowany sakwami. Trzeba wszystko zdjac. Ruszamy dalej. Zaczyna padac. Zmylilismy droge ale w miare szybko sie orientujemy. Przed nami dlugi podjazd. Zaczyna bardzo padac. Trzeba sie gdzies ukryc ale gdzie? Dookola same pola. Nawet pod drzewami pada bo ulewa jest solidna. Rozbijamy sam tropik od namiotu. Chowamy sie pod nim by sie troche ogrzac i przebrac. Po kilkunastu minutach wychodzi slonce. Niestety wymieniona dopiero co detka znowu jest kapciem. Cos jednak musi byc w oponie. Znajdujemy malutki kawalek szkla. Naklejamy latke i szykujemy sie do dalszej drogi. Po jakiejs godzinie znowu lapiemy gume tym razem w drugim rowerze. To przednie kolo wiec wymiana jest prostsza. Docieramy wreszcie do Rorvik skad wsiadamy na stary prom wyladowany po brzegi samochodami. Przyplywamy do Hundested. Po paru kilometrach znowu bedzie nas czekac przeprawa z Solager do Kulhuse. Gdy dojezdzamy do brzegu prom wlasnie odplywa. I to tylko z jednym samochodem. Czy jeszcze po nas wroci? W koncu juz wieczor. No nic siadamy  a lawce i przygladamy sie mewie. Wieje dosc silnie a prom jakos nie wraca. Drugi brzeg jest w zasiegu wzroku. Nie widza nas czy co ? Aha! Trzeba im dac znac specjalna metalowa chorogiewka. Obracamy ja o 90 stopni i to jest sygnal ze czekamy na prom. Przyplywaja tylko po nas. Sami plyniemy calkiem sporym statkiem. W kulkuse znowu wysiadamy w porcie jachtowym. Zostalibysmy na fajnym darmowym polu namiotowym, ale nadal nie udalo nam sie kupic gazu. Jedziemy wiec do campingu platnego. Beznadziejne okazuje sie to ze nie ma stolow w kuchni. Robimy zupki z proszku i smazymy quesadille nadziewana serem i okraszona Hello Kitty. Jemy na stojaco. Przenosimy sie do miejsca gdzie mamy rozstawic namiot. Na koniec jeszcze zaplatal nam sie pedal jednego roweru w szprychy kola drugiego. Walczymy z ustawieniem rowerow. Jakos sie udalo. Idziemy spac.

niedziela, 29 lipca 2012

Dzien dziewiaty

Wczoraj o 22 zamkneli pralnie i nie zdazylismy wysuszyc prania w suszarce. O 8 smej rano wrzucamy wiec pranie do suszarki. Niestety zgubil sie gdzies żeton wiec trzeba dokupic nowy. Przy okazji kupujemy swieze bułki. Pieczywo w Danii jest bardzo dobre. Po sniadaniu zwijamy sie. Kropi wiec przenosimy sie z rowerami pod daszek przy prysznicach. Przy okazji ładujemy telefon. Na recepcji pytamy jeszcze o prom do Sjaelands Odde. Jeden mamy o 16:30 a drugi dopiero o 20:00. Wreszcie wyruszamy. Jedziemy w kierunku centrum Aarhus to spore miasto. Duzo domow z czerwonej cegly. Jedziemy uliczka na ktorej jest duzo sklepikow i kafejek. Szkoda ze dzis niedziela. Sklepy pozamykane. Z drugiej strony i tak nie mamy za duzo czasu bo chcemy dzis obejrzec centrum sztuki Aros. To supernowoczesna wielopietrowa galeria, ktora moze spokojnie konkurowac z paryskim centrum Pompidou. Na dachu budynku wybudowano przeszklony taras na planie kola. Mozna po nim chodzic i ogladac miasto z gory. Szyby nie sa jendnak bezbarwne ale plynnie przechodza przez wszystkie kolory teczy. Od razu jedziemy winda na ten wlasnie taras ktory nazywa sie zreszta Rainbow Panorama. Efekt jest niesamowity. Kilkakrotnie okrazamy cale kolo. Patrzymy na port i dachy domow. Potem zjezdzamy winda na pierwszy poziom gdzie jest rzezba "Chlopiec".  To w rzeczy samej figura chlopca siedzacego w kucki. Wyglada jak figura woskowa. Jest kolorowy ma oczy i wlosy jak prawdziwe. Ale najwazniejsza jest jego olbrzymia skala bo chlopiec z Arhus ma wysokosc kilku pieter. Ogladamy jeszcze malarstwo skandynawskich modernistow i spora ekspozycje video instalacji Tony Ouslera. Wszystko od strony wystawienniczej na najwyzszym swiatowym poziomie ale i same wystawy bardzo fajne. W centrum Aros jest darmowy internet. Probujemy odprawic rezerwacje i dokupic bagaze na lot powrotny ale cos nie tak z karta. Musimy sprobowac pozniej. Zamykaja o 17 a prom o 20 wiec mamy troche czasu do zabicia. Obawiamy sie jednak ze poszukiwanie portu zje nam czas wiec powoli jedziemy. Zatrzymujemy sie w mc donnaldzie. Ruszamy dalej. Widzimy chyba pierwszych kloszardow w Danii. Docieramy do portu. Mimo ze ponad godzina do odplyniecia promu, kupujemy bilety. Cene przemilczymy. Czekamy w cieplej poczekalni. Wreszcie przyplywa prom. Znowu przywiazujemy rowery pasami na pokladzie samochodowym i idziemy na gore. Przeprawa trwa troche ponad godzine. W ten sposob opuscilismy Jutlandie i znalezlismy sie na Zelandii. Sciemnia sie a my musimy jeszcze znalezc darmowe pole namiotowe. Pierwszy raz jedziemy o zmroku. Zgodnie z mapa mamy skrecic w lewo. Tak tez robimy. Pusto i nie ma kogo zapytac o droge. Wreszcie sa jacys ludzie. Potwierdzaja ze pole namiotowe jest tuz tuz. Okazuje sie ze nasz dzisiejszy nocleg jest przy samym porcie jachtowym. W sumie fajnie bo to cos nowego ale troche smierdzi woda jak wiatr powieje od morza. Rozbijamy namiot swiecac latarka czolowa. Spinamy rowery linka i idziemy spac.

sobota, 28 lipca 2012

Dzień ósmy

Skończył nam się gaz w kuchence i nie mamy jak ugotowac herbaty. Pakujemy sie szybko. Nie zdazylismy zwinac namiotu a zaczyna sie burza. Trudno musimy przeczekac. Chowamy sie w namiocie. Troche przestalo wiec sie zwijamy. Pogoda jednak bardzo marna a i trasa z Alborga do Aarhus nie obfituje w atrakcje. Decydujemy sie wiec przejechac ten odcinek pociagiem. Po przeplyniciu promikiem Lymefjordu jedziemy na dworzec kolejowy w Alborgu. Kupujemy bilety w automacie. Pociag odjezdza za 8 minut. Szybko do windy. Musimy przedostac sie na wlasciwy peron. Ładujemy sie do wagonu. Podróż trwa ponad godzine. W Arhus niestety mocno pada do campingu mamy ponad 5 km. Nie ma rady musimy przeczekac. Do dworca przylega duza galeria handlowa. Spedzamy w niej jakies 2 godziny. Zagladamy do sklepow. Kupujemy zestaw kawa plus ciastko. Podlaczamy telefon aby go podladowac. Deszcz troche ustaje wiec wyruszamy w strone campingu. Musimy wygrzebac kapelusze rybackie nieuzywane juz od Norwegii. No nic. Dobrze ze je mamy. Docieramy na camping. To bedzie pierwsza platna noc w Danii. Musimy niestety kupic karte campingowa niezaleznie od zaplacenia za nocleg. Rozbijamy namiot i wychodzi slonce! Nie jest zle. Zrobimy dzis pranie. Kupujemy żetony do pralki. Pranie trwa okolo godziny. W tym czasie smazymy przecwiczone przed wyjazdem placki ziemniaczane z torebki. Wreszcie mamy porzadny prysznic z ciepla woda. Nasz namiot stoi przy samej lazience. Niestety w nocy budzi nas muzyka z glosnikow w lazience. Na szczescie zamkniecie drzwi (ktore byly otwarte) tlumi muzyke. Zasypiamy.

piątek, 27 lipca 2012

Dzien siódmy

Noc i poranek byly wyjatkowo chlodne. Na namiocie skroplilo sie sporo rosy. Teraz suszymy go na sloncu. Jemy sniadanie. Kiedy sie pakujemy przejezdza kilkunastoosobowa grupa ludzi na koniach. Liczymy sie z tym ze dzis kawalek podjedziemy pociagiem tak aby troche nadrobic kilometrow. Nie bedzie to na pewno ostatnia taka podwózka. W końcu kazdego dnia sporo czasu poswiecamy na napotykane atrakcje turystyczne i w globalnym rozrachunku czasu jest zwyczajnie za malo. Dzis na naszej trasie jest obiekt, na ktory czekamy w zasadzie od poczatku. To opuszczona latarnia morska, ktora zasypaly wydmy. Widzielismy przed wyjazdem jej niesamowite zdjecia. Ciekawe czy w "realu" nas nie rozczaruje. Najpierw dojezdzamy do Lonstrup. W tutejszej informacji turystycznej zgodnie z planem chcemy sie dowiedziec gdzie bedziemy mogli wsiasc w pociag. Okazuje sie ze tory sa w remoncie i pociagi nie kursuja. Uruchomiona jest zastepcza komunikacja autobusowa ale czy wezma do autobusu rower z sakwami? Nie wiadomo. Na szczescie pogoda super a za chwile dojedziemy do latarni Knude Fyr. Juz ja widac na horyzoncie. Dojezdzamy tak daleko jak sie da a potem zostawiamy rowery w porosnietych trawa wydmach. Pozniej wdrapujemy sie na wielka piaskowa gore. Latarnia jest fajna chociaz tak naprawde nie jest zasypana. Pochodzi z poczatku wieku a zamknieto ja w 1968  roku. Lezymy pod nia nad morzem. Woda jest kilkadziesiat metrow w dole. Pijemy herbate z termosu i jemy batoniki. Wracamy do rowerow i wyruszamy do miejscowosci Vra. Jedziemy tam przez rozne wsie i po atrakcyjnym krajobrazie Jutlandii Północnej jestesmy troche rozczarowani. Dojezdzamy do Vra. Rzeczywiscie tory rozkopane pociag nie jezdzi. Autobus ma przystanek przy stacji. Kupujemy bilety w automacie. Kierowca mowi bysmy rowery razem z sakwami wrzucili do luku. Z trudem to robimy. Jedziemy do Alborga. Po przyjechaniu szukamy drogi na wysepke Egeholm. Na niej podobno jest darmowe pole namiotowe. Na wysepke przeprawiamy sie mini promem ktory w ostatniej chwili otwiera dla nas szlaban. Zjezdzamy z promu ale pola namiotowego ani sladu. Jedziemy ze 2 kilometry i nic. Wracamy. W koncu pytamy mezczyzne ktory zaprowadza nas na miejsce. Nie jest zle, ale jest mlodzieżowa grupa, szykujaca sie wlasnie do imprezy przy ognisku. Halasuja do 3 ciej rano. A potem pada deszcz.

czwartek, 26 lipca 2012

Dzien szósty

Foka szykuje się do fikołka
W wiatraku jest pomieszczenie gdzie urządzono toalete i drugie, w którym jest zlew. Kiedys w tych pomieszczeniach trzymano swinie - dowiadujemy sie tego z ulotek opisujacych historie tego budynku. W zlewie wypelnionym woda szukamy dziur w detkach. Babelki powietrza na obu przedziurawionych wczoraj detkach sa w tym samym miejscu. Cos musi byc w oponie. Okazuje sie, ze opone mamy tak mocno zuzyta, ze druty od wewnatrz w jednym miejscu moga dziurawic detke. Gumowa latke z kupionego wczoraj zestawu naprawczego naklejamy wiec tez od wewnatrz opony. Moze pomoze. Belgijka bawi sie z dziecmi i spiewa im piosenki. My zwijamy namiot. Niebo troche sie zasnulo, ale nie pada. Jedziemy w kierunku Hirtshals, tam gdzid przyplynelismy przedwczoraj promem. Tuz przed portem jest wielkie oceanarium. Znowu wchodzimy na gratisowe bilety dla prasy. Wewnatrz jest mnostwo gatunkow roznych stworzen wodnych. Najwieksza atrakcja jest akwarium wysokosci kilku pieter. Ludzie siedza przed nim na widowni jak w kinie. Do srodka wskakuje pletwonurek i karmi ryby rownoczesnie komentujac cos przez specjalny podwodny mikrofon. Ale po dunsku wiec idzieny dalej. W szklanym basenie plywaja foki. Mozna je ogladac od spodu i patrzec jak wisza pionowo w wodzie z pyskami ponad jej powierzchnia. Stoimy z nosami przy szybie patrzac jak rozpedzona foka w ostatniej chwili zakreci unikajac zderzenia. Po wizycie w oceanarium jedziemy dalej na poludnie. W Hirrtshals robimy male zakupy spozywcze. Kupujemh dżem z kotkiem Hello Kitty ktory mozna wyciskac jak keczup. Jedziemy kawalek lasem i zatrzymujemy sie na kanapki przy drewnianym stole. Swieci slonce i jest cieplo. Czujeme jednak zmeczenie i juz wiemy ze zatrzymamy sie raczej wczesniej na nocleg. W koncu dojezdzamy do pola namiotowego na ktorym stoi dziwny rodzaj domkow i plonie ognisko pod metalowym grillem. Domki to odmiana tego co juz widzidlismy przy wiatraku. Nie da sie w nich stac, mozna tylko lezec. Te sa zamykane. Inni lokatorzy na polu to wesole towarzystwo ktorego przywodca zdaje sie byc postawny mezczyzna z opalonymi na czerwono plecami i wytatuowanym napisem gotyckimi literami. My jemy makaron z pesto. Ostatecznie jeden z sasiadow ostrzega nas zeby lepiei nie spac w tych domkach bo sa w nich robaki. Opowiada tez o pajakach krzyzakach. Mowimy ze je znamy. Ostatecznie rozbijamy namiot i zasypiamy.
Dużaaaa ryba


Fola na plecach

Szkielet rekina


środa, 25 lipca 2012

Dzien piąty

Kiedy wyszlismy z namiotu okolo 8smej rano swiecilo juz mocno slonce. Wyglada na to ze bezdeszczowa, sloneczna aura w Danii sie utrzyma. Po sniadaniu rozmawiamy o dalszych planach. Zwijac namiot i pakowac sakwy czy tez zostac w tym super miejscu jedna noc dluzej? Jezeli zostaniemy bedziemy mieli opoznienie i moze nie starczyc dni by dojechac na czas do Kopenhagi i potem do Malme. Wybieramy sie dzis do Skagen a docelowo chcemy dotrzec na sam czubek Danii, najdalej wysuniety na północ. Nie ma w tamtym rejonie darmowych campingów, ale nie planujemy tam tez zostawac bo musimy juz zmierzac na poludnie. Ostatecznie decydujemy, ze bedzie to jednodniowa wycieczka i na noc wrocimy do naszego wiatraka. Jedziemy wiec komfortowo bez calego naszego majdanu na bagaznikach. Mamy trzy zapasowe detki, ale w malej sakwie na kierownicy troche brakuje nam miejsca wiec bierzemy tylko jedna. Wyruszamy. Pogoda rewelacyjna. Slonce i swiezy powiew podczas jazdy. Ujechalismy niewiele ponad 5 kilometrow i jednak lapiemy gume. Jakos sie nie martwimy. Wymiana przebiega sprawnie. Prawdopodobienstwo, ze na jednej nowej detce sie nie skonczy, oceniamy smialo jako zerowe. Regulujemy jeszcze przerzutke i ruszamy dalej. Serwis rowerowy w Warszawie, ktory tak wychwalalismy nie do konca sie spisal. Z hamulcami tez najlepiej nie jest od poczatku wyprawy. Bledem bylo oddanie roweru w ostatniej chwili, bez mozliwosci przetestowania go. Minelo. Radzimy sobie z biezacymi naprawami. Jest troche z gorki wiec pedzimy calkiem szybko. Jedziemy przez las a potem przez mocno pofaldowany wydmowy teren porosniety trawa. My mamy jednak plasko bo sciezka asfaltowa wije sie miedzy pagorkami. Przed Skagen jest takie zageszczenie rowerow, ze podczas wyprzedzania jest zupelnie jak podczas jazdy samochodem - trzeba zdazyc przed rowerzystami nadjezdzajacymi z przeciwka. Mijamy Skagen i dojezdzamy do Grenen. Dalej na polnoc jest juz tylko waski cypel plazy. Rowerami nie da sie tam dojechac wiec wraz z innymi turystami wsiadamy do specjalnego pojazdu, ktory nazywa sie Sandormen. To kilkudziesiecioosobowy wagon-przyczepa na grubych oponach, ktora ciagnie traktor. Przejazdzka trwa niecale 10 minut. Na czubku cypla jest tloczno. Kazdy chce sobie zrobic zdjecie z jedna noga w Baltyku i druga w Morzu Północnym. Odpoczywamy na piasku. Dlugo jednak nie zostajemy bo wciaz przewijaja sie tutaj tlumy. Wsiadamy do Sandormena i jedziemy przez piasek. Rowery stoja wsrod setek innych. Podziwiamy jeden z nich. Piekny zielonkawy, ktory stoi obok naszych. Nawet najmniejsze detale ma specjalne. Np. pomaranczowe pancerze linek ze zlotymi zakonczeniami.  Dojezdzamy do latarni morskiej i pokonujac 208 stopni kretych schodow wspinamy sie na gore. Latarnia ma wysokosc 43 metrow. Doskonale widac stad cypel Grenen i kursujace po nim Sandormeny. Na morzu majestatycznie suna wielkie statki szykujac sie do przeprawy przez ciesnine Kategat. Jeden z nich ma na pokladzie wielkie pomaranczowe pojemniki w ksztalcie półkul. Ciekawe co w nich przewozi? W supermarkecie w Skagen kupujemy szparagi i tarty ser. Czeka na nas rozstawiony namiot wiec bedzie wiecej czasu na ucztowanie po powrocie. Miedzy półkami sklepu przeciska sie bardzo gruby czlowiek. Ubrany jest w t shirt z napisem Polska. Nie rozmawiamy jednak z rodakiem. Siadamy na chodniku pod sklepem i jemy kanapki z krakersow na ktore kladziemy plasterki sera. Ruszamy w droge powrotna. Droge juz znamy. Czujemy sie juz zmeczeni i w tym momencie wymieniona rano detka flaczeje. Nie mamy juz zapasu a przed nami jeszcze ponad 20 km. Dopompowujemy co i probujemy jechac. Tym systemem dojezdzamy jakos do pierwszego napotkanego sklepu gdzie nie ma niestety detek. Ale jest zestaw naprawczy z latkami i klejem! Kupujemy. Do domu jest juz jednak niewiele ponad 10 km. Jedziemy wiec dalej systemem dopompowywania puszczajacej powoetrze detki. Dziure naprawimy w mlynie. Udalo sie. Jakos dotarlismy. Pojawili sie nowi sasiedzi. Para rowerzystow z belgii. Maja przyczepki rowerowe. W jednej z nich wioza dwie male coreczki. Okazuje sie, ze przejechali juz ponad 1200 km. Szykujemy dzis wystawna kolacje. Na pierwsze danie szparagi pod beszamelem a na drugie serowa quesadilla. Dobrze ze kupilismy gaz bo w trakcie gotowania trzeba bylo zmienic nabój. Wszystko sie udaje. Na zakonczenie dnia znowu obserwujemy chowajace sie slonce za wiatrakiem. Szkoda ze jutro juz stad odjezdzamy. Tymczasem pora spac.