piątek, 27 czerwca 2014
niedziela, 4 sierpnia 2013
Praskie Deja Vu
Nasz powrót z Wiednia do Warszawy mógłby trwać niewiele ponad 6 godzin. Pociąg na tej trasie nie zabiera jednak rowerów, dlatego musimy najpierw pojechać pociągiem z Wiednia do Pragi i dopiero z Pragi do Warszawy. Nocleg w Pradze jest nieunikniony, bo wśród 3-ech ekspresów jadących do Warszawy tylko poranny zabiera rowery. Wszyscy, którym to wyjaśniamy łapią się za głowę dziwiąc się, że chcemy się tak męczyć. Z jednej strony pewnie wolelibyśmy mieć bezpośrednie połączenia. Dodatkowa podróż pociągiem niezależnie od tego, że wiąże się z pewnymi trudnościami, jest jednak dla nas źródłem dodatkowych wrażeń i przygód. Eurocity Smetana odjeżdża ze stacji Wiedeń Meidling o 14:32. Dosyć blisko stacji jest pałac Habsburgów - Schönbrun. Po spakowaniu wszystkiego jedziemy w kierunku pałacu. Porządki w sakwach, minipranie i czyszczenie namiotu przed odjazdem z campingu zajmuje nam trochę czasu. Do ogrodów pałacowych docieramy więc dopiero około 12:30. Czasu wystarcza jedynie na spacer po ogrodach i kilka zdjęć. Przy bramie wejściowej jest dobrze zaopatrzony sklep z kulkami czekoladowymi Mozart Kügeln. Realizujemy zaplanowane zakupy i ruszamy w kierunku dworca. W markecie robimy jeszcze zakupy prowiantu na drogę. Austriacki konduktor nie potrafi uruchomić mechanizmu otwierania drzwi bagażowych. Musimy niestety wtaszczyć rowery przez normalne drzwi. Podróż upływa bardzo dobrze. Mamy jedzenie, picie i w wagonie jest przyjemny chłód. Całą drogę czytamy książki (Ojciec PRL i Dzienniki rowerowe). Punktualnie o 19:21 wjeżdżamy na znaną nam już stację Praha Hlavni Nadrażi. Czeski konduktor nie tylko poradził sobie z drzwiami, ale jeszcze pomaga nam wynieść rower. Potem w pomarańczowym świetle zachodzącego słońca pedałujemy w stronę hotelu. Praga jakby zyskuje w tym oświetleniu. Kierowcy trochę na nas trąbią, ale nie przejmujemy się tylko zmierzamy w kierunku znanych nam już ulic. Rzymska, Brukselska, Venzigowa potem Sokolską w lewo i już jesteśmy pod hotelem, w którym nocowaliśmy w maju rok temu. Wiedzieli, że jesteśmy rowerzystami i przygotowali dla nas miejsce w schowku bagażowym na rowery. Hotelowy ni to odźwierny, ni to ochroniarz kategorycznie domaga się byśmy ani na chwilę nie zostawiali rowerów na ulicy. Straszy złodziejami. No dobra, schowamy rowery chociaż mamy jeszcze w planach pojechać na stare miasto. Jak wychodzimy, jest już ciemno. Do starego miasta jedziemy cały czas w dół. Mijamy Vaclawskie Namesti. Rzeka turystów zalewa uliczki. Bardzo ciepło, zupełnie jak w śródziemnomorskim mieście. Jemy bardzo dobre lody i docieramy na most Karola. Na horyzoncie błyska burza. Trochę błądzimy w staromiejskim labiryncie, ale w końcu ulicą Szczepańską i Lipową dojeżdżamy do ruchliwej Sokolskiej. Trudno spać bo okna mamy na hałaśliwą ulicę. Późno w nocy nadciąga burza z ulewnym deszczem.
sobota, 3 sierpnia 2013
Rowery jak tramwaje
Okazuje się, że z campingu do centrum Wiednia jest dosyć daleko. Wahamy sie czy kupić dobowe bilety na komunikację czy wykorzystać to, że mamy ze sobą rowery. Ostatecznie zdejmujemy cały bagaż i chowamy w namiocie. Zabieramy po jednej małej sakwie. Pojedziemy do miasta rowerami. Bierzemy ze sobą picie i na wszelki wypadek rzeczy basenowe by przetrwać upał. Na camping zamierzamy wrócić dopiero wieczorem. Okolica campingu przypomina trochę podwarszawski Anin, albo Podkowę Leśną. Zjeżdżamy Hütelbergerstraße w dół. Mijamy spore wille z przeszklonymi werandami. Potem skręcamy w lewo i czeka nas około 10-cio kilometrowy rajd w kierunku centrum. W Wiedniu jest bardzo dużo tramwajów. Tory są prawie na każdej ulicy. Normalną rzeczą jest, że rowerzyści jeżdżą środkiem wpuszczonych w betonową nawierzchnię torów. I my poruszamy się coraz pewniej. Uważamy by przednie koło nie wpadło w szynę. Jedziemy Linzer Strasse do samego Westbanhoff. Wjeżdżamy na kładkę nad torami. Prawie wszystkie wagony są w austrii czerwone. Musimy zawrócić z kładki, bo z drugiej strony są tylko schody. Dojeżdżamy do Mariahilfer Strasse. Mnóstwo sklepów. Zaglądamy do dwóch sklepów z butami. W tym do sklepu camper. Bez rewelacji. Chyba ostatnio bardziej ciekawią nas sklepy ze sprzętem turystycznym, ale takich w pobliżu nie widać. Skręcamy w prawo od hałaśliwej Mariahilfer Strasse. Nazwy ulic na naszym planie są maleńkie. Musimy co chwilę przystawać by sprawdzić gdzie jesteśmy. Dojeżdżamy do pałacu Belvedere. Wielki gmach z ogrodem, w środku galeria obrazów. Nas intetesuje tylko tutejszy hit czyli Gustav Klimt. Hasło reklamowe na folderach turystycznych głosi: Don't leave Vienna without a kiss- czyli bez pocałunku nie opuszczaj Wiednia. Chodzi tu o obraz Pocałunek Klimta dziś ikonę popkultury taką jak Słoneczniki Van Gogha, albo Monalisa. Ruszamy na drugie piętro. Obraz wisi w czarnej sali. Ma wymiary mniej więcej 2 na 2 metry. W sąsiednich salach impresjoniści, Edward Munch, Egon Schiele i inni. Plusem odwiedzenia galerii jest to, że panuje tu przyjemny chłód. Zastanawiamy się co robić dalej. Wyruszamy w kierunku domu Hudertwassera, austriackiego współczesnego artysty, który przekształca różne obiekty architektoniczne "oblepiając" je kolorową glazurą, metalem itd. Nie był to najlepszy pomysł by tam jechać. Na miejscu mnóstwo turystów a sam obiekt nie robi wrażenia. Poza tym dopadło nas zmęczenie. Odjeżdżamy w kierunku starego miasta. Wchodzimy do katedry św.Stefana. Zbliża się 17-sta, ale dajemy radę obejrzeć jeszcze dwie wystawy w dużej galerii fundacji Albertina. Pierwsza z nich to obrazy współczesne z prywatnej kolekckji "Od Moneta do Picassa". Druga nieplanowana, robi dużo większe, wręcz szokujące wrażenie. Współczesny artysta o nazwisku Humelwein maluje hipperrealistyczne, wyglądające jak zdjęcia obrazy. Na większości z nich blada, jasnowłosa dziewczynka pochlapana krwią. Po wyjściu z galerii obserwujemy uliczną demonstrację, chyba w sprawie wolnego Kurdystanu. Wracamy jeszcze pod katedrę gdzie kupujemy czekoladki i jemy lody. Tuż przed zamknięciem sklepu robimy zakupy kolacyjno-śniadaniowe. Potem długo, długo jedziemy w kierunku campingu torami tramwajowymi. Przy kolacji, przy campingowym stole siedzą obok nas młodzi francuzi. Pozostaje nam już tylko przespać ostatnią noc pod namiotem. Jutro wsiadamy do ekspresu Smetana jadącego do Pragi.
piątek, 2 sierpnia 2013
Po lince do Wiednia
Po wyruszeniu z campingu wracamy się około kilometr do muzeum malarstwa Egona Schiele. Artysta zmarły w wieku 28-śmiu lat zdążył stworzyć 3000 prac. Tutaj jest ich niewielka część. Dużo uwagi poświęcono okresowi jego dzieciństwa. Wystawiony jest zbiór zabawek z początku minionego wieku. Naszą uwagę zwraca rodzaj gry będącej miniaturową górką z saneczkami. W sklepiku muzealnym rozpatrujemy zakup nakręcanej blaszanej żaby, ale w końcu odpuszczamy. Wyruszyliśmy dziś dosyć wcześnie, jak wychodzimy z muzeum jest koło 11-stej. Czeka nas ostatni odcinek jazdy brzegiem Dunaju. Kilkanaście kilometrów przed Wiedniem skręcamy do Klosterneuburga i zwiedzamy kolejny wielki klasztor i pałac. Przy wejściu dostajemy elektroniczne przewodniki audio ze słuchawkami w języku polskim. Dosyć fajne jest to, że po pałacowych wnętrzach chodzimy praktycznje sami. Zaglądamy jeszcze do skarbca, a potem idziemy na eis caffe i ciastka do cukierni przy rynku. Na horyzoncie widać już Wiedeń. Dłuższą chwilę jedziemy pod wielkimi wiaduktami krzyżujących się autostrad. Mamy kilka planów miasta, ale żaden nie ma zaznaczonego campingu. Mamy tylko adres i wydruk z informacji turystycznej. Chcemy ominąć centrum. Wypatrujemy drogowskazu na Westbanhoff. Właśnie mieliśmy skręcać, aż tu nagle pęka linka od przerzutki. Co prawda nie tak nagle, bo od pewnego już czasu była luźna co sugerowało jej bliski kres. Mamy zapasową. Końcówka starej linki utkwiła jednak wewnątrz klamkomanetki, w taki sposób, że nie ma jak jej wyciągnąć. Jakieś 300 m za nami jest sklep rowerowy i warsztat. Udaje się tam rozwiązać problem, ale kosztuje to 18 euro. Najważniejsze, że możemy jechać dalej. Zapytana o drogę rowerzystka poświęca sporo czasu by dokładnie wyjaśnić jak mamy jechać. Ruch bardzo duży. Staramy się jechać trasą rowerową. Dookoła tramwaje, autobusy i dużo pędzących rowerów. Mamy skręcić zaraz za Tülimgasse. To kilkanaście przecznic stąd. Długo jedziemy ulicą ze słońcem świecącym prosto w oczy. Docieramy w końcu na camping. Jest prawie 20-sta. Jest tu też małżeństwo polako-francuzów, których spotkaliśmy w Krems. Po kolacji czytamy jeszcze Dzienniki rowerowe Davida Byrne`a i Ojca PRL. Jutro w planach eksploracja Wiednia.
czwartek, 1 sierpnia 2013
Bilety i elektrownia
wtorek, 30 lipca 2013
Melk i morele
Odjeżdżamy dziś bardzo późno bo dopiero koło 12-stej. Musimy jeszcze wymienić dętkę. Na szczęście pozostałe koła okej. Opony antyprzebiciowe zdają na razie egzamin. Ponad miastem Melk góruje klasztor benedyktynów. To wielki barokowy pałac z ogrodem. Dzięki legitymacjom dziennikarskim udaje nam się uniknąć zapłacenia 9,50 euro od osoby. W środku nowoczesna ekspozycja z projekcjami multimedialnymi. Dowiadujemy się co nieco o samym zakonie benedyktynów jak i o historii klasztoru w Melk. Wnętrze kościoła wyłożone czerwonym marmurem i pełne złotych posągów. Nie brakuje też stałego tu punktu programu czyli gabloty wystrojonym z kościotrupem. Oryginalny jest pawilon w ogrodzie. Jego wnętrze pokryto freskami przedstawiającymi egzotyczne zwierzęta. Kopie niektórych z nich zostały wycięte i umieszczone w na trawie. Dosyć podoba nam się żółw, więc robimy zdjęcie. Cały klasztor powyżej oczekiwań i wart odwiedzenia! Nieciekawe informacje uzyskujemy na dworcu kolejowym. Bilet z Wiednia może być droższy niż przypuszczaliśmy. Już po 16-stej a jeszcze chcemy przejechać ponad 30 kilometrów. Znowu trzeba wyregulować przedni hamulec. Droga zaczęła się od podjazdu ale potem było już bardzo dobrze. Mijamy ruiny zamków stojące na skałach, przejeżdżamy przez morelowe sady i winnice. Po przejechaniu przez most docieramy do Krems. Do Wiednia zostało 85 kilometrów.
Morderstwo nad tęczowym Dunajem
Nic nie pomogły błagania o litość i stawanie na tylnych łapkach. Mysz została unicestwiona przez kota, który potem ją porzucił na podwórku. Zasmuceni widokiem mysiego trupka odjeżdżamy. Na pocieszenie mamy dziś chmury. W tym rejonie dolina Dunaju znowu staje się wąska, a skaliste brzegi piętrzą się wysoko w górę. Szybko pochłaniamy kilometry, korzystając z dobrych warunków jazdy (cień i wiatr w plecy). Na stoliku przy ścieżce robimy przerwę obiadową. Ravioli z nadzieniem warzywnym, połączone z sosem pomidorowym z torebki okazują się fatalne. Sporą część wywalamy do śmietnika. Przy wjeździe do miejscowości Ybbs korzystamy z informacji turystycznej. Na naszej mapie nie był oznaczony camping w Wiedniu. Dostaliśmy na kartce wydruk z instrukcją jak tam dojechać. Przyda się już za trzy dni. Fahrraden museum - czyli muzeum rowerów okazuje się ciekawsze niż się spodziewaliśmy. Można tu nawet osobiście wdrapać się na ponad 100-letni bicykl z wielkim przednim kołem, co oczywiście czynimy. Potem siedzimy jeszcze na leżakach na środku urokliwego ryneczku z ratuszem. Wstępujemy do cukierni na ciastko i szybko uciekamy, bo goni nas czarna chmura. Zupełnie jak rok temu w Kopenhadze. Słychać pomruki i mocno wieje, chyba za chwilę lunie. Mijamy zamknięty niestety już pomarańczowy dom malarza ekspresjonistycznego Oskara Kokoshki. Zaczyna padać. Zakładamy peleryny. Pokropiło jednak tylko troszeczkę i zaraz wyjrzało słońce. Z tęczą na niebie wjeżdżamy do Melk i zostajemy na "takim sobie" campingu, który był zalany w czasie czerwcowej powodzi. Usypia nas deszcz.