Co z potrawy wyszło spektakularne nie było. Fakt. W przeciwieństwie do ... obsługi kuchenki campingowej. Ciekawe czy leży pod wierzbą płaczącą nad stawem, tym bliżej willi z lampionem, kij? A raczej sprzęt ratunkowy, który był w pogotowiu podczas zapalania zapałki. W pełnym pogotowiu, jak i ja, jako asekurantka przy operacji. Każdy by się bał. Nieliczni może tak świetnie by się przygotowali, korzystając z bystrości umysłu i nienagannej orientacji w terenie, a bardziej spostrzegawczości, ale ja, bez zbędnej skromności zeznaję, w obliczu zagorożenia, stanęłam na wysokości zadania. Plan był taki, by wybuch sprzętu gotującego umieścić na dnie stawu. Panie, które wylegiwały się nieopodal naszego biwaku na trawie spalenie postawiły sobie za cel, ale zdecydowanie słońcem - nie naszym gazem, który oszalał i w czasie wymiany naboju uleciał spod kontroli pod ciśnieniem niczym sodowa z syfonu... W porę udało się zapanować nad uciekającą z sykiem cieczą i na pewno na jakość dania sposób gotowania wody nie wpłynął. Wolę powtórzyć przygodę z nabojem, niż ów travellunch!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz